Kilka par ubrań, przybory kuchenne, sprzęt sportowy – spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy zajęło Markowi i Natalii dwa dni. Razem z dziećmi, Maliką i Mateuszem, wsiedli do vana i ruszyli na Sardynię. O tym, jak niewiele potrzeba, by być szczęśliwym, opowiadają w trakcie krótkiej przerwy od życia w podróży.
***
Wiola Imiolczyk: W swoją podróż na południe ruszyliście na początku grudnia. Przez ponad pół roku łączyliście „normalne” życie z mieszkaniem w vanie. To brzmi jak marzenie, ale też duże wyzwanie.
Marek Wielgus: To prawda, nie jest łatwo połączyć obowiązek bycia rodzicem, pracę, a do tego znaleźć czas na przyjemności. Chociaż oboje mamy możliwość pracy zdalnej, nie oznacza to, że możemy pracować z każdego miejsca – musimy brać pod uwagę dostęp do internetu. Czasem trudno przewidzieć, kiedy będziemy musieli odebrać telefon albo usiąść do komputera.
Natalia Wielgus: Takie sytuacje bywają stresujące. Zdarza się, że jesteśmy wysoko w górach albo w innym pięknym miejscu, w którym trudno o dobry zasięg. Logistyka poskładania wszystkiego, by dobrze działało, wymaga sporej elastyczności. Do tego dochodzi obsługa vana – znalezienie miejsca z możliwością zatankowania wody i opróżnienia zbiorników, robienie zakupów, pranie – wszystko to wygląda zupełnie inaczej niż w domu.
Jak w tym wszystkim potraficie znaleźć czas, by korzystać z przyjemności, które podsuwa wam podróż?
N.W.: Klucz to dobra organizacja i podział obowiązków. Ja odpowiadam za posiłki – kiedy przygotowuję śniadanie, równocześnie gotuję to, co zjemy na obiad. Jeśli akurat mamy w planach wypad rowerowy, ja zajmuję się dziećmi, a Marek przygotowuje rowery do drogi.
M.W.: To sztuka kompromisu, umiejętność uzupełniania się i dobrego planowania. Nie zatrzymując się na kempingach, a w zupełnie dzikich miejscach, musimy cały czas być czujni. Malika i Mateusz spędzają mnóstwo czasu na łonie natury, dzięki temu są bardzo sprawni ruchowo: wszędzie się wspinają, skaczą, biegają – trzeba mieć oczy dookoła głowy.

Planowanie to chyba spora część Waszej przygody, ale pewnie trudno jest wszystko przewidzieć?
N.W.: Jeszcze przed wyjazdem staraliśmy się przygotować do podróży. Zaznaczaliśmy ciekawe miejsca, które chcielibyśmy odwiedzić, staraliśmy się oszacować czas potrzebny na kolejne fragmenty drogi. Jednak w praktyce wszystko się zmienia, przychodzi zmęczenie, nieoczekiwane sprawy do załatwienia. Vanlife to coś zupełnie innego niż dwutygodniowa podróż z napiętym planem. Wtedy trudno jest zostać gdzieś dłużej albo z czegoś zrezygnować. My podróżujemy w stylu slow – mamy ogólny pomysł na to, co chcemy zrobić i zobaczyć, ale z łatwością przyjmujemy zmiany. Jeśli gdzieś nam się spodoba albo poznamy kogoś ciekawego, ze spokojem modyfikujemy plan.
M.W.: Spotkania stanowią tę „nieprzewidywalną” część podróży. Poznawanie ludzie, dzielenie się doświadczeniami poszerza horyzonty, dlatego trzeba mieć czas na spokojną rozmowę. Ważne, by podróżować nie tylko okiem, ale też uchem.
Jak wasze dzieci odnajdują się w tego rodzaju podróży?
M.W.: W naszym przypadku van to tylko środek do celu. Jeszcze zanim urodziły się dzieci, oboje dużo czasu spędzaliśmy wspinając się, podróżując, żeglując czy jeżdżąc na rowerze. Od małego przyzwyczajaliśmy Malikę i Mateusza do takiego trybu życia. Zanim wyruszyliśmy w podróż, nasze dzieci codziennie bywały w lesie. Malika chodziła do leśnego przedszkola, spędzała czas na zabawie w liściach i błocie. Przyroda to ich naturalne środowisko.

Czy wcześniej podróżowaliście już z dziećmi w kamperze? W jaki sposób przygotowaliście się do drogi?
N.W.: Zanim wyruszyliśmy na Sardynię, przez dwa miesiące jeździliśmy po Polsce. Sprawdzaliśmy vana pod kątem technicznym, ale też staraliśmy się określić, jakich rzeczy będziemy potrzebować w podróży. Na dwa tygodnie przed wyjazdem nie wiedzieliśmy jeszcze, dokąd pojedziemy. Przez pandemię musieliśmy na bieżąco sprawdzać, które granice są otwarte. Ostatecznie na początku grudnia postanowiliśmy ruszyć w drogę, w ciągu dwóch dni spakowaliśmy się i wyruszyliśmy.
Co było dla was zaskoczeniem w podróży po Sardynii?
N.W.: Sama wyspa zaskoczyła nas bardzo pozytywnie. Nie spodziewaliśmy się aż tak wielu dzikich miejsc, terenów bez infrastruktury tury- stycznej. Zaskoczyła nas różnorodność plaż, zatoczek, górskich zakątków – każde miejsce było niepowtarzalne, piękniejsze od poprzedniego. Zachodnie wybrzeże, najdziksze ze wszystkich, to na które czekaliśmy, zachwyciło i przeraziło nas jednocześnie. Ilość plastiku, lin, sieci rybackich, które zalegały na plażach, była zatrważająca – to wynik cyrkulacji prądów morskich powiązanych z wiatrem Mistral, które spychają na Sardynię śmieci z całego Morza Śródziemnego. Dzieciaki, bawiąc się w piasku, przynosiły nam zamiast muszli i kamieni plastikowy pellet i inne drobiny plastiku. Zadawały pytania, a my musieliśmy jakoś im to wytłumaczyć. To problem, który dotyczy nas bezpośrednio, tu i teraz. Dlatego zaczęliśmy zgłębiać temat między innymi segregacji i recyklingu śmieci, etyki korporacji, zwiększając naszą świadomość ekologiczną. Druga rzecz – na własnej skórze przekonaliśmy się, że do życia naprawdę niewiele potrzeba.

Zamiast piękna przyrody, tony plastiku – taki widok może skutecznie nauczyć minimalizmu?
M.W.: Z pewnością, to bardzo smutna, ale cenna lekcja. Dzieci, tak samo jak my, widzą, że do życia nie potrzeba wiele. Jeszcze zanim ruszyliśmy w podróż, 99 proc. rzeczy naszych dzieci było używanych – ubrania, zabawki. Od dawna staraliśmy się eliminować też plastik, co dziś procentuje. Kiedy odwiedzamy targ staroci i Mateusz widzi samochodzik, najpierw pyta, z czego jest zrobiony, a gdy dowiaduje się, że z plastiku, odkłada go i szuka innego.
Taka podróż to bez wątpienia ogromna nauka dla dzieci, sposób na poznanie świata z zupełnie innej perspektywy.
N.W.: Tak, jest to nauka świata przez doświadczenie. Oprócz wiedzy teoretycznej, dzieci nabywają praktycznych umiejętności. Konstruują przedmioty z patyków, kamieni, muszli, lin i tego, co wyrzuca morze. Po ośmiu miesiącach spędzonych wśród przyrody dziecko zupełnie inaczej patrzy na świat. Chodzenie po piasku czy dotykanie trawy dostarcza innych bodźców niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni w świecie, w którym otacza nas wyłącznie beton i plastik. Wielu rodziców boi się naturalnych placów zabaw, takich jak zwalone drzewo, szukają bezpiecznych miejsc z atestem. My pozwalamy dzieciom wdrapywać się na skały, dzięki czemu doskonalą zmysł równowagi i koordynację ruchową.

M.W.: Nasze dzieci bawią się tym, co znajdą na plaży, w trawie, w wodzie. Społeczne umiejętności kształtują się naturalnie, podczas zabawy. Malika opiekuje się bratem, uczy się odpowiedzialności. W podróży spotykają też rówieśników – pojawia się drugi człowiek, który mówi innym językiem, ma inny kolor skóry. I to nigdy nie jest przeszkodą dla wspólnej zabawy.
N.W.: Jeszcze jednym wielkim plusem podróży jest to, że nasze dzieci w ogóle nie chorują, choć często narażone są na silny wiatr czy niską temperaturę. Dobrze jest mieć świadomość, że kontakt z przyrodą i zmiennymi warunkami hartuje ciało i ducha. Nieważne, czy jest mokro czy zimno – trzeba iść do przodu.

Spędzacie z dziećmi mnóstwo czasu, pokazujecie im świat. Ale czy zdarza się, że dzieci pytają, kiedy wrócimy do domu?
M.W.: Dzieci mają bardzo dobry kontakt z dziadkami, szczególnie Malika, która potrafi godzinami rozmawiać z nimi przez Skype’a. Wiemy, że kontakt online to nie wszystko. Nie chcemy odbierać dzieciom i dziadkom tego, czego potrzebują. Nie chodzi o to, aby wyjechać i odciąć się od wszystkiego. Właśnie dlatego kolejne tygodnie planujemy spędzić w Polsce, z rodziną.
A wy, za czym tęsknicie?
N.W.: Można byłoby pomyśleć, że pierwszą rzeczą, za którą się tęskni, jest ciepły prysznic. Jednak vanlife pozwala oduczyć się pewnych przyzwyczajeń. Podróż uczy minimalizmu – aby być szczęśliwym i żyć nie trzeba posiadać wiele. Nasza rodzina mogłaby się spakować do jednego plecaka.
***
/ Przeprowadzka do vana uczy minimalizmu
Przestrzeń. Około 6 m² – z salonu przez kuchnię do sypialni mamy dwa kroki.
Rzeczy. 2 pary spodni, 4 koszulki, 5 par majtek i skarpetek, 3 pary butów – na głowę. Każdy ma jeden zestaw sztućców, talerz i miskę. Jedna patelnia i 2 garnki. Najwięcej miejsca zajmuje sprzęt – rowerowy, trekkingowy i wspinaczkowy.
Zasoby i źródła energii. 70 L wody na 4 dni – zmywanie i mycie. Energia – panel słoneczny i akumulator – używamy oszczędnie, głównie do ładowania urządzeń.
Jedzenie. Lodówka ma 90 L. Kupujemy tylko najpotrzebniejsze produkty, jemy proste, zazwyczaj jednogarnkowe dania, niewymagające długiego gotowania. Zrezygnowaliśmy w dużej mierze z mięsa, zastępując go dietą roślinną.
Mycie. Na ciepłą wodę trzeba długo czekać. Mamy niewielki bojler, ale czasem grzejemy wodę na gazie i myjemy się w misce. W takich warunkach można docenić gest drugiej osoby, gdy ta zaproponuje prysznic.
***
Materiał ukazał się pierwotnie w 14. numerze Outdoor Magazynu (lato 2021).