Niedawno brałem udział w zorganizowanym trekkingu w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Relację znajdziecie w najbliższym numerze Outdoor Magazynu. Moje pierwsze spotkanie z takim wydarzeniem obfitowało w zaskoczenia. Skłoniło mnie do refleksji nad potrzebą przygody oraz współczesnymi sposobami jej zaspokajania.
***
Jeśli rozważasz udział w zorganizowanym trekkingu lub innej grupowej imprezie, prawdopodobnie nie masz jeszcze wielu outdoorowych doświadczeń. Każdy kiedyś zaczyna, a temu często towarzyszy niepewność. Trekkingi ze wsparciem pomagają ją przezwyciężyć i obyć się z tematem w bezpiecznej przestrzeni. A może po prostu szukasz towarzystwa? To dwa główne powody, dla których wydarzenia te cieszą się coraz większym wzięciem.
Samodzielnych wędrowców, którzy potrafią sami zorganizować ciekawe wyprawy, osób przywykłych do dyskomfortów i niewiadomych – immanentnych cech podróży – niniejsze rozważania mogą zainteresować ewentualnie w sferze teoretycznej.
Na Highlandera (bo tak nazywa się ten cykl trekkingów) pojechałem jako reporter. W innym materiale opiszę przebieg trekkingu i charakterystykę regionu Ras Al Khaimah. Tu skupię się na wadach i zaletach takich marszów z supportem, opierając się na zebranych doświadczeniach.

***
Leżę w namiocie w pustynnych górach Al-Hadżar. Piasek, suche koryto – wadi. Kilka pojedynczych akacji. Zero zasięgu. Wokół brykają kozy. Byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że za chwilę tuż obok namioty rozstawi ponad 200 osób.
Pani, której pomagam wbijać śledzie:
Żyję spokojnie w Wiedniu, ale czegoś mi brakowało. Postanowiłam spróbować. Ostatecznie nieważne gdzie – najważniejsze, że z ludźmi, którzy lubią to, co ty.
Dziewczyna z Polski, która mieszka i pracuje w Dubaju:
Nie mam tu przyjaciół, z którymi mogłabym chodzić po górach. Zresztą tu wszystko musi być zorganizowane – w grupie, z przewodnikiem.
Połowa uczestników to mieszkańcy ZEA, reszta – ludzie z najróżniejszych zakątków świata, od USA po Australię. Obóz buzuje jak ul. Chyba chodzi głównie o te rozmowy. Ale nie tylko.
Influencerka z Węgier, swoją drogą doświadczona podróżniczka, nigdy nie nosiła namiotu. Spała, tak, lecz nie podczas kilkudniowego trekkingu. Jest tu na zaproszenie, podobnie jak ja, ale twierdzi, że i bez tego chętnie by wzięła udział – tu czuje się pewniej, bezpieczniej. Natomiast dziennikarz z Holandii zaprzecza:
Nie, nie za własne pieniądze. Za dużo ludzi.
Cóż, to co dla jednych jest wadą, dla innych okazuje się być zaletą.

Ludzie przy namiocie obok rozmawiają o różnych edycjach Highlandera. Najwyraźniej każde z nich było na co najmniej trzech. Mówią, że fajnie, przyroda w każdym kraju jest inna. Tylko plecak zawsze tak samo ciężki. Robią też samodzielne trekkingi. Lubią jedno i drugie. Warto o tym pamiętać, to dwie oddzielne dyscypliny.
Atmosfera jest pozytywna. Wszyscy są otwarci, przyjacielscy, rozmowni. Przy tym spokojni. Może tylko organizatorzy trochę zbyt nakręceni jak na mój gust, próbują podgrzewać atmosferę, okrzyki, gwizdy… a chyba nie trzeba.
Niemniej jest poczucie przynależności, zrozumienia, bezpieczeństwa. Nowe znajomości. Masa wiedzy o świecie dostępna na wyciągnięcie ręki, jeśli tylko chcesz słuchać.
Z zalet twardych, praktycznych: jedzenie, woda, toalety, legalny biwak, ognisko, opracowana trasa, podwózka z powrotem do miejsca startu. Podobno nie bez znaczenia jest też trofeum. Zbieranie pieczątek, odznak, dyplomów – tego typu pamiątki to zarazem dowody, że coś się udało, coś się zrobiło.
Teraz myślę, że te imprezy mają sens. Dla wielu to fajna okazja, by się sprawdzić, spróbować czegoś nowego, pobyć z ludźmi o podobnych zainteresowaniach. Obserwuję ich w tej chwili. Są zachwyceni!

To z pewnością bezpieczna przestrzeń dla realizacji marzeń, które inaczej może wymagałyby więcej odwagi, o wiele więcej uporu, a może nawet byłyby poza zasięgiem. Taka impreza to dobry pierwszy krok. Dla mnie jednak – choć wiem, że zdania mogą być podzielone – nigdy nie byłaby celem samym w sobie. Oto kilka wad zorganizowanych trekkingów, które dostrzegam.
Nie mamy wpływu na trasę, a ta ze względów bezpieczeństwa zawsze będzie mniej interesująca, niż trasa planowana bez ograniczeń. Trasę planuje się tak, by były exity (awaryjne zejścia ze szlaku), a biwaki tak, by dało się do nich przetransportować sprzęt, zaopatrzenie etc. To oznacza, że nie oddalamy się zbytnio od drogi. Wędrując samodzielnie wybieramy miejsca najładniejsze. Nie martwimy się, czy da się do nich dowieźć toitoie i zespół muzyczny. Zorganizowany trekking nigdy nie pójdzie w prawdziwą dzicz, za duże ryzyko.

Organizator jest (i musi być) przeczulony na punkcie bezpieczeństwa. Przez to na przykład nosimy niepotrzebny sprzęt i zbyt duże zapasy jedzenia i wody.
Imprezę promuje się jako trudniejszą, niż jest. Trochę znowu ze względów bezpieczeństwa, by odstraszyć tych ambitnych lecz niekoniecznie gotowych. Wydaje mi się, że robi to też trochę ze względu na atrakcyjność „wyzwania”, „wyprawy”. W rzeczywistości jednak zazwyczaj musi być o wiele łatwiej, żeby wszyscy dali radę i byli zadowoleni. Ostatecznie to się sprawdza (zadowolenie jest), więc może nie jest to ewidentna wada?
W skrócie: ograniczona wolność dla bezpieczeństwa naszego i organizatora (na którym ciąży odpowiedzialność), brak dziczy, brak samodzielności. To zmniejsza satysfakcję. Dla mnie chyba największym minusem jest jednak hałas i tłok. To, że nigdy nie jesteśmy sami.
Leżę dalej w namiocie, a wokół przybywa kolejnych. Jest coraz głośniej, spokojna kotlinka zmienia się w kocioł. Co chwilę ze szlaku schodzącego z góry dobiegają okrzyki euforii osób, zbliżających się do mety dzisiejszego etapu. Drą się wniebogłosy. Odpowiadają im oczywiście ci z dołu.
Dla wielu powyższe dyskwalifikuje ten produkt. Wydaje mi się, że niezależnie od preferencji samodzielne wyprawy dają więcej satysfakcji, więcej wolności. Sprzyjają kontemplacji i uważności. Dla niektórych to bardzo ważne.
Ale te imprezy dają również wiele radości i są okazją do ciekawych spotkań. Są pożądane. Są potrzebne. Spełniają swoją funkcję. Wokół widzę same uśmiechnięte twarze.
Michał Gurgul

PS
Leżę z powrotem w namiocie, dochodzi 22. Przy ognisku poznałem wielu ludzi. Ostatnia rozmowa przeciągnęła się. Hassan, pracownik elektrowni, okazał się amatorem miodów. Nie wiedziałem, że są tu zbieracze dzikiego miodu. Zaskoczyła mnie też jego wiedza o roślinności, hodowli i tradycyjnych zwyczajach. Studiował w USA, dużo podróżuje. Bardzo dużo trekkinguje, i to właśnie głównie z przewodnikami, w grupach. Sam nigdy nie wyrusza w góry, których nie zna. Mówię mu, że u mnie jest inaczej, ale rozumiem.
Warto było przyjechać, choćby dla tej rozmowy. Równocześnie dopiero teraz, gdy ostatnie głosy cichną, dociera do mnie – tu są świerszcze.