Po przeszło trzech miesiącach nieustannego kajakowania przez Atlantyk Aleksander Doba jest w zasadzie u wrót Florydy. Do finału drugiej Transatlantyckiej Wyprawy Kajakowej brakuje niespełna 750 mil morskich, co przy pokonanych już 4 tysiącach może wydawać się mało, ale jedno jest pewne – końcówka łatwa nie będzie. Gigantyczny sztorm paraliżujący wschodnie wybrzeże Stanów przechodzi właśnie nad kajakarzem.
Wąska, czerwona nitka na granatownym, pooranym tle – chyba nic lepiej nie oddaje skali przedsięwzięcia Aleksandra Doby, niźli zrzuty satelitarne z trasą i aktualną pozycją kajaku. Nikły punkcik rozpoczął swoją podróż dokładnie 110 dni temu, 5 października 2013 roku, wypływając z portu w Lizbonie.
Przez kolejne dni, tygodnie i miesiące, potężna jednostka pływająca „OLO” zdana była na łaskę oceanu, prądy morskie i nieprzewidywalną aurę pogodową. Psuło się wszystko – od nadajników satelitarnych SPOT przez elektryczną odsalarkę, niezbędną do nawadniania organizmu. Doba tracił dni beznadziejnie spowalniając kajak przed przeciwnymi wiatrami, prądami i burzami. Cierpiała skóra – notorycznie wystawiona na piekące słońce i sól – i całe ciało, poza kilkoma godzinami snu na dobę, permanentnie wiosłujące.
Aleksander od zadań specjalnych
Dla Doby, choć to może zabrzmieć nieprawdopodobnie, takie warunki to żadna nowość. Podczas Pierwszej Transatlantyckiej Wyprawy Kajakowej, w latach 2010-2011, Aleksander Doba spędził równe 99 dni, płynąc od zachodniego koniuszka Afryki – Senegalu, do brazylijskiego ujścia rzeki Acarau. Na długie tygodnie kajak OLO był spychany przez potężne prądy i sztormy, które targały kajakarzem jak marionetką. Kajak OLO – choć potężny i bezpieczny, bo właściwie niezatapialny – nie jest typowym wyobrażeniem tego, o czym myślimy, mówiąc kajak.
Jego możliwości mobilne, w starciu z potężnymi siłami przyrody, są znacząco ograniczone. Jeżeli wieje wiatr przeciwny, nie ma siły, by skutecznie przemieszczać się przeszło stukilogramową jednostką naprzód. Niewielka kabina, z potężnymi zapasami żywności i sprzętu, oferuje minimalny komfort snu, na który – jak podawał przez telefon satelitarny Doba – przeznacza około 5-6 godzin.
Katorżniczy rytm kajakowania przez wiele tygodni odbił się na wadze kajakarza – przez sto dni schudł ponad 14 kilogramów. Jak jest teraz? Niestety nie wiadomo – obydwa telefony satelitarne, które pozwalały utrzymywać łączność, padły. Zapasowy nadajnik SPOT używany jest tylko raz na dwa dni i to w zasadzie jedyna forma prowizorycznego kontaktu z Dobą.
Niebezpieczna końcówka
Warunki drugiej wyprawy Transoceanicznej znacząco nie odbiegają od tej pierwszej – nitka zapisu GPS skręca się, wiruje i prostuje w rytm pogodowych wyładowań i śladem prądów oceanicznych. Pierwsze dryfowanie w niekorzystnych warunkach Aleksander Doba napotkał już w kilka tygodni po starcie wyprawy – na wysokości wybrzeża Maroka napór silnego wiatru spychał kajak na północ przez prawie 10 dni.
Po wypłynięciu na otwarty ocean przez ponad półtora miesiąca powoli, konsekwentnie przemieszczał się na wschód, pozwalając na dzienny „urobek” dystansu rzędu 20-30 mil morskich. Problematyczne jednak, podobnie zresztą jak podczas pierwszej ekspedycji przez Atlantyk, okazuje się zbliżenie do lądu. Na 750 mil morskich od Florydy – docelowego punkt lądowania – wiatry zepchnęły kajak na północ, w pasmo frontów atmosferycznych. Gwałtowne wyładowania, sztorm i potężny wiatr mogą, po raz kolejny, znacząco zaburzyć trajektorię kursu, a w konsekwencji opóźnić finisz na wybrzeżu Stanów Zjednoczonych.
Informacje o wyprawie na bieżąco aktualizowane są TUTAJ.
Andrzej Brandt