Choć doceniają ciepło i bezpieczeństwo własnego domu, to prawdziwą radość odnajdują na szlaku. W ponad osiem miesięcy pokonali imponujący szlak Sentiero Italia CAI o długości 7000 kilometrów. Dokonali tego podczas jednej wyprawy jako pierwsi na świecie. O trudach wędrówki, głodzie wolności i swoim uzależnieniu opowiadają Weronika i Sławek (Via Mountains).
***
Julia Klimek: Jak się zaczęła wasza wspólna przygoda?
Sławek: Poznaliśmy się w schronisku na Przehybie w Beskidzie Sądeckim. Dowiedziałem się, że Weronika ma w planach przejście Głównego Szlaku Beskidzkiego, a ja miałem dokładnie ten sam pomysł. Zgadaliśmy się, że pójdziemy razem i tak to się wszystko zaczęło. Podczas tego przejścia zapytałem Weronikę, czy nie chciałaby przejść Łuku Karpat.
Weronika: To był drugi lub trzeci dzień. Myślałam, że nie zdołam nawet przejść całego GSB, a Sławek zaproponował Łuk Karpat! Ostatecznie wybraliśmy się tam po roku, pod koniec maja.
Intensywne początki.
Weronika: Jak już zaczniesz, to pojawia się wieczny niedosyt tej wolności na szlaku. Zmienia się perspektywa – po GSB myśleliśmy, że było super, ale jak spędziliśmy na Łuku Karpat prawie cztery miesiące, to było dopiero wow!
Sławek: Próbowaliśmy wrócić do normalnego funkcjonowania i wróciliśmy na etat w 2016 roku, ale w głowie mieliśmy cały czas wyjście znowu na szlak. Wtedy powstał pomysł na zimowe przejście Łuku Karpat. Cały czas do nas wracał i w końcu postanowiliśmy zrezygnować z etatu, żeby móc to zrealizować.

Co było najtrudniejsze pod względem logistycznym przy Wielkim Szlaku Włoskim?
Sławek: Z mojej perspektywy — wyszukanie sprzętu, który podoła tej długiej wyprawie. Chcieliśmy zrobić to przejście „na lekko”, więc miało być go możliwie jak najmniej w plecaku i musiał niewiele ważyć. Również dopięcie budżetu było ogromnym wyzwaniem. Wędrówka miała trwać około 7 lub 8 miesięcy, a Włochy nie należą do najtańszych państw. Na szlaku wydaliśmy 10 tysięcy euro, a trzeba jeszcze doliczyć kwotę, którą musieliśmy wydać na sprzęt.
Weronika: W tych 10 tysiącach mieści się wszystko, włącznie z noclegami i transportem. Planowaliśmy budżet 30 euro dziennie na naszą dwójkę. Z mojego punktu widzenia największe wyzwanie pojawiło się już na miejscu — nie sądziłam, że tak trudno będzie się zaopatrzyć w jedzenie. W małych miejscowościach w Alpach czy Apeninach na południu są miejsca, gdzie można kupić choćby pizzę na kawałki, jeśli nie ma sklepu. Natomiast w środkowej części Włoch w wioskach nie ma sklepów i rzadko trafia się jakiś bar. Dodatkowo pora lunchowa zwana przez Włochów „pranzo” to duży problem, bo często musieliśmy zbiegać do sklepu, żeby zdążyć przed zamknięciem – gdybyśmy nie zdążyli, zostalibyśmy bez jedzenia na kolejne dwa–trzy dni.

Brakowało Wam czasem jedzenia?
Weronika: Było wiele takich momentów! Korzystaliśmy z map i Google, ale o ile na północy sklepy były zaznaczone, to na południu już nie. Nigdy nie mieliśmy pewności, czy w danej wiosce znajdziemy sklep. Najdłuższą przerwę w uzupełnianiu zapasów mieliśmy w okolicach Dolomitów, a potem na Sardynii, gdzie przez sześć dni nie trafiliśmy na żaden sklep. Do tego doszła jeszcze wichura, która zmusiła nas do przeczekania całego dnia w schronieniu, więc musieliśmy mieć jedzenie także na ten dodatkowy dzień.
Na szczęście organizm szybko przyzwyczaja się do ograniczonej liczby kalorii. Jedliśmy tłusto, bo zaopatrywaliśmy się głównie w sery i salami. Nie mieliśmy kuchenki, więc nie gotowaliśmy ciepłych posiłków. Do wiosek schodziliśmy zwykle albo w środku dnia, kiedy wszystko było zamknięte, albo wieczorem – akurat wtedy, gdy Włosi zasiadali do kolacji, a my szliśmy spać. Nawet jeśli byliśmy głodni i chcieliśmy coś zjeść, często nie było takiej możliwości. Kilka razy ratowały nas fast foody – dzięki nim mogliśmy szybko uzupełnić kalorie.
Skąd decyzja o niezabieraniu kuchenki?
Sławek: Gotowanie na takim szlaku pochłania dużo czasu. Wiedzieliśmy, że będziemy musieli robić duże odległości, bo 7000 km to jest spory dystans. Każdy dodatkowy dzień nas kosztował, a na początku nie dysponowaliśmy dużym budżetem. Wcześniej zawsze zabieraliśmy kuchenkę ze sobą, ale jednak da się funkcjonować bez niej, na suchym prowiancie.
*
Listę sprzętu Weroniki i Sławka na tę wyprawę znajdziecie tutaj:
Sprzęt na wyprawę przez Wielki Szlak Włoski – lista od Via Mountains
*
Wspomnieliście w jednym z postów, że czasem nie czuliście się bezpiecznie.
Weronika: Na szlaku outdoorowym największym zagrożeniem nie są dzikie zwierzęta. Zdrowe dzikie zwierzęta nie atakują. Mieliśmy jedną nieprzyjemną sytuację z lisem, który ukradł nam but. Zagrożeniem może być człowiek.
W porównaniu z Polską Włochy nie są bezpiecznym krajem, nie czuliśmy się tam tak bezpiecznie jak tu. Zwykle unikamy takich miejsc jak małe miasteczka. W jednym z nich rozłożyliśmy się w podcieniach kościoła i przyszły tam nastolatki – to był weekend i chyba robili tam imprezę. Zaczęli małpować całą bandą, wygłupiać się, obrzucać nas jabłkami. Nie reagowaliśmy, nie wychodziliśmy z namiotu, mimo że w środku się gotowaliśmy.
Sławek: W takiej sytuacji najlepiej nie reagować, bo to pogarsza sytuację. Oberwaliśmy raz jabłkiem, ale gdy zauważyli, że nic się nie dzieje, dali sobie spokój. Trzeba uważac i rozbijać się w osłoniętych miejscach.
Mieliście chwile, że chcieliście odpuścić?
Sławek: Bardzo często. Zaskoczyła nas nieprzyjazna pogoda we Włoszech, bo łącznie padało przez ponad 90 dni.
Weronika: To był rok anomalii pogodowych. W każdym miejscu, gdzie pogoda dawała nam w kość, pytaliśmy, czy to normalne. Odpowiadano nam, że to nie „włoska pogoda”. Klimat się zmienił przez ostatnie dwa lata.
Sławek: Takie kryzysy to normalna część wypraw. Wiedzieliśmy, że one się pojawią, ale umiemy sobie z tym poradzić. Dużo rozmawiamy ze sobą i to nam poprawia nastrój. Gdy jedno z nas ma gorszy humor, staramy się nawzajem podbudowywać.
Weronika: Pomaga też myśl o celu. Przygotowanie wyprawy i zaangażowanie w nią to wielki wysiłek, a kryzys w końcu minie. Nawet jeżeli idziemy w mokrych butach, ciuchy nam nie schną i śmierdzimy stęchlizną, stwierdzamy, że kiedyś pewnie przestanie padać. Pogoda poprawiła się w lipcu. Potem jesienią w Apeninach nie spodziewaliśmy się, że będzie aż tak deszczowo. Było fatalnie, przechodziły huragany. Łącznie kilkanaście dni przeczekiwaliśmy schowani w schronie albo w miasteczku, bo nie dało się dalej iść. W lesie w górach albo na 1900 metrach taki wiatr i deszcz nie są bezpieczne.

Były też kryzysy zdrowotne.
Weronika: Mieliśmy dwa poważne zdarzenia: przede wszystkim kiedy Sławek trafił do szpitala z podejrzeniem udaru. To była taka abstrakcja, że nie mieliśmy nawet czasu zastanowić się, co dalej z wyprawą. Okazało się, że to aura migreny.
Sławek: To był na pewno najradośniejszy moment, że możemy kontynuować, choć nie byliśmy do końca pewni, czy podejmujemy słuszną decyzję, idąc dalej. Obserwujący nas lekarze z Polski ostrzegali, że osoby z migreną mogą mieć wadę serca, która może prowadzić nawet do śmierci. Długo się zastanawialiśmy, czy wrócić na szlak. Stwierdziłem, że skoro przeszliśmy już tyle, a droga przez Alpy kosztowała nas tyle wysiłku, to pewnie już by się coś wydarzyło, gdybym faktycznie miał wadę serca. Zaryzykowaliśmy i zwolniliśmy na początku tempo, potem wróciliśmy do normalnych dystansów.
A druga sytuacja?
Weronika: Sławek doznał kontuzji na Sycylii — przypuszczamy, że zapalenie ścięgna. Zastanawialiśmy się, czy damy radę dokończyć wyprawę.
Sławek: Kontuzja przyszła w najgorszym momencie, bo nadciągał front pogodowy, miał sypać śnieg. Gdybyśmy dali sobie wtedy kilka dni odpoczynku, mielibyśmy trudność z przejściem parku narodowego zasypanego śniegiem. Zdecydowałem, że po prostu pójdę dalej mimo kontuzji. Kosztowało mnie to dużo zdrowia i łez, często płakałem z bólu, nadal idąc. Dałem radę przez cztery dni przejść ponad 100 kilometrów i z czasem przeszło.
Weronika: Sławek się kuruje w ten sposób, że ignoruje chorobę. Śmieję się, że jest jak Czarny Rycerz z „Monthy Python i Święty Graal” – bez nóg, bez rąk, ale nic się nie dzieje, idziemy dalej.
Na pewno mieliście też sporo pięknych doświadczeń.
Sławek: Mogliśmy podziwiać różnorodne pasma górskie – to było coś fantastycznego, bo uwielbiamy góry. We Włoszech są szczególnie piękne i różnorodne. Piękne są również wyspy, szczególnie Sardynia. Widoki wynagradzały nam gorsze chwile.
Weronika: Na szlaku było mnóstwo takich momentów, zwłaszcza zachwycające wschody słońca.
Które fragmenty trasy polecilibyście mniej doświadczonym od was wędrowcom?
Weronika: Poleciłabym Alpy Kotyjskie i Nadmorskie, jest tam naprawdę pięknie, a pojawia się mniej turystów. Czułam się tam jak w innym świecie. Jeśli chodzi o Apeniny to Gran Sasso i Corno Grande, ale to jest dość popularne miejsce. Nie spodziewaliśmy się, że tak się tym zachwycimy.
Sławek: Kampania w Apeninach też jest warta polecenia – piękne doliny widziane z góry robią wrażenie.

Jak można się przygotować do takiej dłuższej wędrówki?
Weronika: Przygotowanie do jakiegokolwiek szlaku to kwestia nie tylko sprzętu, ale przede wszystkim głowy. Jeśli ktoś chce spróbować długodystansowych szlaków, powinien najpierw sprawdzać siebie – wychodzić na krótsze trasy, nawet na weekend, i to z minimalnym wyposażeniem. Ważna jest umiejętność radzenia sobie w sytuacjach nieprzewidzianych. Na długim dystansie zawsze pojawiają się sytuacje, w których musisz sobie poradzić bez sprzętu, bez przygotowania, a czasem nawet bez wiedzy. Najlepiej jest wyjeżdżać jak najczęściej, szczególnie jeśli się chce przejść dłuższy szlak.
Sławek: Warto też ostrzec, że szlaki długodystansowe bardzo zmieniają sposób myślenia i uzależniają. My jesteśmy tego najlepszym przykładem. Jeśli nie chcesz zmienić swojego życia o 180 stopni, lepiej nie idź w góry na długi dystans. Później trudno wrócić do “normalnego” funkcjonowania.
Stąd decyzja o porzuceniu etatu?
Sławek: Trzeba mieć sporo odwagi, żeby zorganizować sobie życie w zupełnie inny sposób. Pamiętam, jak długo zastanawiałem się nad rzuceniem etatu – dojrzewałem do tej decyzji przez pół roku. Musieliśmy przewrócić życie o 180 stopni, żeby doszło do wyprawy, a to nie jest proste. Porzuciliśmy pracę umysłową i podjęliśmy pracę fizyczną za granicą – to również nie było łatwe.
Weronika: Dla mnie to jest głód wolności. W takim uporządkowanym, systematycznym życiu się duszę. Kiedy Sławek w końcu zdecydował się rzucić etat, pomyślałam „no wreszcie!”. Czekałam na to, choć nie chciałam na niego naciskać. Trzeba mieć dużo ufności, że damy sobie radę bez etatu. Nie każdego stać na taki krok – próba takiego życia wymaga wielu poświęceń, a potem mogą pojawić się różne trudności.
Skąd w was ta odwaga?
Sławek: Mało analizujemy to, co nas czeka. Gdybyśmy rozpisywali wyprawę na części pierwsze, to pewnie nigdy byśmy nie wyszli na szlak. Podobnie było z Sentiero Italia – mamy jakiś pomysł, przygotowujemy się sprzętowo, ale nie rozkładamy tego na czynniki pierwsze.
Weronika: Nie planujemy z góry, gdzie każdego dnia będziemy spać, co jeść i gdzie się zaopatrzyć. Dużą rolę odgrywa umiejętność improwizacji i spontan. Ja zajmuję się logistyką, więc Sławek polega na mnie. Nie rozpisujemy wszystkiego precyzyjnie, bo skończyłoby się to wiecznym planowaniem zamiast wyjściem na szlak. Może to też kwestia ułańskiej fantazji?
Sławek: I wiary w zespół, bo fajnie się uzupełniamy – nie tylko w górach, mamy odmienne charaktery. Wiemy że nas stać na wiele i że możemy nawzajem na sobie polegać. To nas prowadzi. Zawsze się interesowałem sportem i mam żyłkę do rywalizacji, wyzwań. W trakcie wędrówek odkrywam sam siebie i swoje możliwości.
Weronika: Ja też zawsze byłam aktywna – rodzice mnie namawiali do sportu, bo sami go uprawiają, nawet na emeryturze. Można chcieć spokojnego życie z kotem na kolanach, co też jest fajne. Bardzo chcielibyśmy mieć kota, ale nie możemy ze względu na nasz sposób życia. Jesteśmy głodni odkrywania różnych miejsc.

Co macie dalej w planach? Trudno jest się przystosować do “normalnego życia”?
Sławek: Brakuje nam ruchu, bo organizm już się do niego przyzwyczaił przez prawie rok codziennego wysiłku. Teraz chcielibyśmy opowiadać o wyprawie którą odbyliśmy i opowiedzieć o naszych doświadczeniach.
Weronika: Pomysły są, ale na razie nie ma konkretnych planów – zobaczymy, co z tego wyjdzie. Dalej pracujemy nad wydaniem naszej książki, co pochłania mnóstwo czasu, więc nawet nie ma kiedy zastanawiać się nad tym, że to już inna rzeczywistość.
