Gdy pewnego dnia Kilian Jornet przypadkowo trafił na zdjęcie Matterhornu, w jego głowie narodził się pomysł niezwykłego projektu Summits of My Life. To było największe wyzwanie, przed jakim kataloński ultramaratończyk stanął w swojej pełnej sukcesów karierze. Już po kilku latach udowodnił jednak, że żadne trudności nie są w stanie powstrzymać go w zrealizowaniu celu. Swoje przygody zrelacjonował w książce „Szczyty mojego życia”, która trafiła już do sprzedaży!
„Biegać to pozwolić, żeby moja wyobraźnia mogła wyrażać siebie i badać moje wnętrze”.
Wyjątkowy projekt Kiliana Jorneta, Summits of My Life, był lekiem Katalończyka na gorsze samopoczucie, spowodowane… niezliczonymi sukcesami z 2011 roku. Samo wygrywanie wyścigów nie było już dla niego problemem – nadszedł czas na nowe wyzwania.
Podczas największej przygody swojego życia dwa razy w ciągu tygodnia „wbiegł” na Mount Everest, a schodząc rozbił biwak i uciął drzemkę na wysokości 8000 metrów. Do tego świętował urodziny wybranki swojego serca na dachu Ameryki – Aconcagui – wbijając świeczki w puszkę tuńczyka. Pobił także rekord wejścia i zejścia z Matterhornu, jednego z najbardziej znanych szczytów świata, pokonując dystans ponad 17 kilometrów w 2 godziny i 52 minuty.
Teraz tymi przeżyciami dzieli się z czytelnikami, obrazując je zapierającymi dech w piersiach, opatrzonymi osobistym, intymnym opisem zdjęciami, które pozwalają jeszcze lepiej zrozumieć czym tak naprawdę był projekt Summits of My Life.
„Szczyty mojego życia. Górskie marzenia i wyzwania”
Autor: Kilian Jornet
Premiera: 7.08.2019
Cena okładkowa: 49,99 zł
Liczba stron: 208
Książkę można zamówić już teraz na: www.idz.do/jornet-outdoor
Fragment książki
***
Everest jest marzeniem, które zostało nam do zrealizowania, i jesteśmy przekonani, że tym razem się uda. Mamy niezwykle cenne doświadczenie z próby podjętej w zeszłym roku. Teraz przygotowaliśmy plan aklimatyzacji, który zapoczątkuje tę nową ekspedycję w Himalaje. Zanim stawimy czoła Everestowi, razem z Emelie wejdziemy na Czo Oju (8201 m), żeby wystawić organizm na próbę wysokości.
Jednakże niedługo po tym, jak zainstalowaliśmy się w obozie bazowym, dociera do nas informacja, która może wszystko zmienić: Ueli Steck zginął wskutek upadku podczas wspinaczki na Nuptse, bardzo blisko Everestu. Przyjechaliśmy tutaj pełni optymizmu, ponieważ wiemy, że nasze marzenie jest na wyciągnięcie ręki, a śmierć Uelego nagle nas paraliżuje. Ueli był wielkim mistrzem, idolem, kolegą, od którego tak wiele nauczyłem się na temat alpinizmu. A teraz już go nie ma. Wszystko to, co reprezentował i co mnie fascynuje, chęć eksplorowania nowych dróg, robienia tego szybko i z minimalną ilością sprzętu, ambicja, by nie narzucać sobie żadnych ograniczeń – w jednej chwili wszystko to się rozpływa. To potężny cios.
Zadaję sobie pytania, zastanawiam się, czy warto podejmować ryzyko, iść tak daleko jak on, aż na kraniec, gdzie wszystko w jednej chwili może zniknąć. Jak duże ryzyko jestem w stanie podjąć? Jesteśmy tutaj, ponieważ chcemy się wspinać, ponieważ chcemy próbować nowych rzeczy. Musimy pogodzić się z tym ciosem, musimy iść dalej i przezwyciężyć ból. I razem z Emelie mamy przed sobą ten pierwszy cel – Czo Oju.
Trzy dni po przybyciu do obozu bazowego wchodzimy na wysokość 6400 metrów, gdzie rozstawiamy namiot. Stąd o północy atakujemy szczyt. Mimo silnego wiatru wspinamy się bardzo szybko. Kiedy docieramy na 7700 metrów, tuż przed niebezpiecznym przejściem zwanym Żółtą Wstęgą, Emelie postanawia zawrócić z powodu przewidywanego pogorszenia pogody, technicznego odcinka, który mamy przed sobą i skumulowanego zmęczenia. Pomimo mgły i wiatru dalej wspinam się sam i docieram do miejsca, które – jak mi się wydaje – powinno być szczytem, ale nie mogę się upewnić, ponieważ nie widzę nic, co znajduje się dalej niż moje stopy. Schodzę tak szybko, jak mogę, i znów spotykam się z Emelie, która złożyła już namiot. Zabieramy sprzęt i kontynuujemy zejście. Pierwsze zadanie wykonane na Czo Oju. Żegnam się z Emelie, która wraca do domu, a ja kieruję się w stronę Everestu.
W klasztorze Rongbuk, na wysokości 5100 metrów, dołączam do Seba. Znów podziwiam białą piramidę, która góruje nad horyzontem, kusząc nas; zwracam uwagę na zarysowujące ją granie i przecinające ją korytarze. Następnego dnia jesteśmy już u stóp tego giganta, sprawdzając stan korytarza Hornbeina. Rozważaliśmy możliwość wejścia tą drogą, zresztą tuż przed wyprawą rozmawialiśmy o tym z Uelim. Pokazał mi zdjęcia wykonane z helikoptera, na których widać było warunki w korytarzu, i nawet byliśmy gotowi wybrać tę trasę. Jednakże teraz, gdy mamy coś postanowić, za bardzo ciąży mi jego śmierć. Moje myśli zajmuje też Steph, który odszedł pięć lat temu, kiedy zaczynaliśmy tę przygodę, która właśnie dobiega końca. Tym razem wolę dmuchać na zimne. Postanawiamy wejść normalną drogą.
***
Informacja Wydawnictwa SQN