Orla Perć. Idę tam kolejny raz, ból ucha jest nieznośny, tabletki już nie pomagają – zapalenie. W Dolinie Pięciu Stawów Polskich wieje. Towarzysze mego wietrznego trekkingu w celu porozumienia się próbują przekrzyczeć wicher. Strasznie mi się nie chce, idę bez przekonania, zrezygnowana jak nigdy dotąd. Robię to dla siostry – obiecałam pokazać, bo prosiła, bo słyszała opowiadania, bo chciałaby pójść.
Gdzieś w głębi duszy wiem, że grzaniec w schronisku w tą pogodę smakowałby wyśmienicie, więc automatycznie złoszczę się. Złoszczę się na dolinę, na wiatr, na kompanów wyprawy i na to moje przeklęte ucho. Idę jednak przed siebie, stawiam krok za krokiem – byle do przełęczy. Wówczas uśmiecham się mimochodem, bo wiem, że Przełęcz Zawrat to dopiero początek. Spoglądam na moją młodszą siostrę, opatulona w arafatkę cieszy się dziko i chłonie Tatry, przeskakuje z głazu na głaz, palcem wskazuje mi na ledwo widoczną w ścianie kozicę. Ma nowe buty, chyba lekko za cienki polar, czy spakowała kurtkę? Ona ma tle energii, wprost wbiega pod górę, oddala się po czym czeka, robi fotografie, je czekoladę i pije wodę – dużo wody. Czy wystarczy nam wody?
Wiatr w dolinie był ledwie tchnieniem, zefirem w porównaniu do tego co dzieje się na przełęczy. Tutaj wicher „końcem swych skrzydeł uderza z głuchym jękiem”. Spotykamy kilka osób: „cześć-cześć”, miny raczej posępne, pogoda nie dopisuje. Postanawiamy więc ruszać dalej. Mój humor poprawia znacznie bezcenna mina siostry gdy pyta „jak tu dalej ?” i malujące się w jej oczach niedowierzanie, gdy podążając za moim wzrokiem dostrzega szlak i z nadmierną ekspresją wykrzykuje „tam ?!!!”. Teraz jestem w swoim żywiole, koniec schodkowego podejścia, zaczyna się trekking granią.
Z Niną – moją siostrą – podróżowałam już po całej Polsce, obie uwielbiamy aktywność fizyczną i przygodę. Ale szczególnie bliskie naszym sercom są polskie góry. W Tatrach jesteśmy pierwszy raz razem. Idąc teraz szlakiem puszczam ją przodem i staram się w jakikolwiek sposób asekurować z tyłu tak, by nie zauważyła. To by ją rozsierdziło, uznałaby, że przesadzam i za bardzo się o nią martwię. Ja jednak wiem czym może grozić jedno złe stąpnięcie na tej ścieżce, jedno pośliźnięcie, jeden zły chwyt. „Mamo, tato, pamiętacie Ninę? Tą co pojechała ze mną w Tatry? Tak, tak – wasza córka – ona tam została”. Co za głupie myśli! Przechodzą mnie ciarki. Na domiar złego na „Małym Kozim” zaczyna padać. Deszcz w połączeniu z wiatrem stwarza atmosferę grozy, na szlaku jest pusto, ani żywej duszy. Idziemy gęsiego niczym Drużyna Pierścienia granią Gór Mglistych w powieści Tolkiena. Robi się smętnie, wciskamy się w skały. Zupełnie niedorzecznie próbuję odpalić papierosa, który w sekundę robi się mokry, denerwuję się. Idziemy dalej w stronę Koziego Wierchu, posępni. Na Zmarzłej Przełęczy jesteśmy przemoknięci i przemarznięci. Nina ma minę nietęgą, buty ślizgają się jej po skale, a każdy taki ślizg doprowadza mnie do ataku paniki. Szczęśliwie dla nas, nim dochodzimy do Koziej Przełęczy, przestaje padać, wiatr przewiewa chmury i widzimy słońce. Och słońce, ile ty radości przynosisz duszy umartwionej! Siostra na widok drabiny wciąga w siebie powietrze i wydaje z siebie przeciągłe „łoooł”. Wiatr nadal hula przełęczą, wznosi w górę piasek i drobinki skały, drabina jest mokra – proszę Ninę by uważała.
Na Kozim Wierchu jestem zmęczona, ucho daje mi się wciąż we znaki. Spotykamy kilka osób na szczycie: „cześć-cześć”. Gotujemy pulpety i zastanawiamy się grupowo co dalej. Chłopcy chcą iść do Przełęczy Krzyżne. Nina wyciąga aparat i z zapartym tchem fotografuje odsłaniające się widoki, bo przestaje właśnie wiać, słońce wychodzi jeszcze śmielej, robi się ciepło. Chłopcy chcą iść do Przełęczy Krzyżne. Po dłuższym popasie humory zaczynają dopisywać, dłonie odtajały z zimna, pojawiają się uśmiechy. Chłopcy chcą iść do Przełęczy Krzyżne. Ja kalkuluję czasówki na mapie i chcę na spokojnie schodzić, decyzja należy do Niny. „Oczywiście, że dalej!” wykrzykuje jakby nigdy nic, jakby nie pamiętała już chwil grozy, deszczu i zimna, chociaż jeszcze końce jej włosów ociekają wodą. Mała zdrajczyni. Oceniam nasze siły, czas, pogodę i daję się namówić pozostałym – idziemy dalej.
Żleb Kulczyńskiego jest według mnie najbardziej „mrocznym” miejscem na szlaku, nigdy nie widziałam tam słońca a na dodatek stoi tam kilka wypalonych zniczy. Siostra pyta mnie czy ktoś tu ostatnio umarł. Wiem dla kogo te znicze ale nie opowiadam jej teraz.
Na Granatach jest cicho, to już kolejna godzina naszego marszu. Siadamy, by chwilę odpocząć i każdy w milczeniu kontempluje widoki. Rozmyślam o tym jak piękne są nasze polskie góry i jak kocham tu wracać. Nagle Nina mówi to głośno „Kocham Tatry, na pewno tu wrócę”. Wszyscy się uśmiechamy. Spoglądam na chłopaków, moich wieloletnich druhów. Przeżyłam z nimi moc górskich przygód. Wygląda na to, że kompania właśnie powiększyła się nam o kolejną osobę.
Jesteśmy na Wielkiej Buczynowej Turni gdy słyszymy „śmigło”. Przystajemy wszyscy, Nina wyjmuje aparat. Lecą prosto w naszą stronę. Hałas jaki robi helikopter jest dla nas szokiem po tylu godzinach wędrówki wśród totalnej górskiej ciszy. „Popatrz, lecą do schroniska. Patrz!” – mówi Nina. Rzeczywiście lecą na lądowisko przy Stawach. Rycerze błękitnego krzyża. W drodze powrotnej przelatują nad granią tak blisko nas, że w ostatniej chwili przytrzymuję rękę siostry, by nie machała do nich. „Nie powinnaś – tłumaczę – mogą uznać, że potrzebujesz ratunku, nie machaj”. Dąsa się na mnie, ale na krótko. Długo jeszcze w uszach wibruje nam łopot śmigła.
Przed nami ostatni odcinek orlej ścieżki. Nina je twardawego z zimna batona, popija go wodą i pyta mnie kiedy w końcu będą te orły. Śmieję się z chłopakami, że to my jesteśmy orłami tej perci, co ona kwituje miną mówiącą „bardzo śmieszne”.
Orla Perć jest szlakiem długim i wymagającym. Na Buczynowej Przełęczy dopada nas niemoc. Siostra coraz częściej pyta mnie jak daleko jeszcze do domu. Zabawne, zastanawiam się w którym momencie człowiek na schronisko zaczyna mówić „dom”. Chyba myśli o tym samym co ja bo zaczyna się śmiać. To jest ten moment wędrówki gdy trzeba najbardziej uważać. Zmęczenie powoduje, że zaczynasz wykonywać ruchy machinalnie, przestajesz dobrze analizować, masz wrażenie, że nie panujesz nad stawianymi przez siebie krokami, że Twoje ciało porusza się samo, bez udziału mózgu. Opowiadam to wszystko siostrze i proszę, by skupiła się na sto procent i wykrzesała jeszcze trochę sił. Widzę jak moje słowa trafiają do niej, jak zatrzymuje się w trudniejszych miejscach, bada teren stopą, czasem prosi chłopaków o podanie ręki. Patrzy wówczas na mnie a ja kiwam głową potwierdzająco.
Tuż przed „Krzyżnem” siostra wyprzedza nas wszystkich i idzie z uniesionymi w górę w geście zwycięstwa rękoma. Uśmiechamy się na ten widok – dla tej chwili warto było przemierzyć ten szlak kolejny raz.
Schronisko w Dolinie Pięciu Stawów Polskich wita nas światłem przy wejściu i ciepłą szarlotką. „Teraz rozumiem co chodzi z tą szarlotką” – mówi mi siostra na ucho konsumując swoją porcję. Rozkładamy swoje karimaty na podłodze głównej sali obok dziesiątek karimat innych górskich wędrowców. O dziwo ból ucha ustał. Popijając piwo obserwuję jak Nina zasypia z ogorzałą od wiatru i słońca twarzą i uśmiechem od ucha do ucha.
Gdy żegnamy się na stacji PKP z chłopakami, siostra oświadcza wszem i wobec, że przeżyła z nami wyprawę życia i musi tam wrócić. „Boże! Co ja zrobiłam” – pomyślałam – „ już się od tego nie uwolni. Nigdy!”. Wiem, że wróci w Tatry szybciej niż nam się wydaje.
Dziś siostra robi w Tatrach wspaniałe drogi wspinaczkowe. Przyznaję, że trochę zazdroszczę jej tego … jak to nazwać? Hobby ? Sposób na życie? Żałuję, że mnie samej zabrakło odwagi i zapału by zrobić ten jeden krok dalej od trekkingu do wspinaczki górskiej. Ale za każdym razem gdy oglądam jej fotografie ze ściany, jestem z niej dumna i zawsze wspominam ten nasz pierwszy wspólny trekking granią Tatr Polskich.
Skritek