Jest co najmniej kilka powodów, dla których warto odwiedzić ten piękny zakątek świata. Największe wrażenie robią dzikie góry, których ośnieżone szczyty kontrastują z błękitem fiordów. Ich ogrom, połączony z niewielką gęstością zaludnienia, gwarantuje ciszę i spokój. Innych narciarzy spotyka się tu rzadko lub wcale, a bliskość Morza Norweskiego sprawia, że opady śniegu są tu bardzo solidne.
***
Skitouring w Norwegii
Opady śniegu w Norwegii przez niektórych porównywane są do tych, jakie można spotkać w Japonii. Pomimo że szczyty nie mają imponującej wysokości bezwzględnej (najwyższy szczyt Norwegii to Galdhøpiggen 2469 m), to bez trudu znajdziemy tam zjazdy o deniwelacji dochodzącej nawet do 1500 m. Dodatkowym smaczkiem jest fakt, że Norwegia uważana jest za kolebkę narciarstwa. W miejscowości Rødøy odnaleziono najstarsze, mające około 5000 lat, malowidła naskalne przedstawiające narty. Również symboliczna data początków nowożytnego narciarstwa wiąże się z tym krajem. W roku 1843 w Tromso odbyły się pierwsze zawody w biegach narciarskich, a już siedem lat później w miejscowości Telemark w formie slalomu, zjazdu i skoku przez przeszkodę. Pierwszy konkurs skoków narciarskich to również zasługa Norwegów, został on zorganizowany w 1868 roku w mieście Christiania – tak nazywano wówczas stolicę kraju, dziś Oslo.
Z tego kraju pochodzą również światowej sławy polarnicy i odkrywcy: Fridtjof Nansen, który w 1888 roku przemierzył na nartach ze wschodu na zachód lodową pokrywę Grenlandii, oraz Ronald Amundsen, pierwszy zdobywca bieguna południowego, który również wykorzystywał „dwie deski” podczas swojej wyprawy. Narciarstwo jest więc tu traktowane jako sport narodowy. O ile każdy muzułmanin powinien odwiedzić Mekkę, a katolik Watykan, to każdy szanujący się narciarz powinien przynajmniej raz przyjechać do Norwegii. Sezon nabiera rozpędu, kolejne wyjścia skitourowe i wyjazdy freeride’owe sprawiają, że noga „podaje” coraz lepiej. Zgodnie z naszymi przewidywaniami kolejne ograniczenia wjazdowe opadły niczym płatki białego śniegu. Koniec stycznia – koniec z kwarantanną, początek lutego – nie trzeba się testować, ani nawet rejestrować. Szanse na wyjazd rosną.

Z powodu wydarzeń w Ukrainie musieliśmy zmienić część naszych planów wyjazdowych, ale postanowiliśmy, że jeśli tylko będzie bezpiecznie, nie zrezygnujemy z wiosennego wypadu do Norwegii. Udało nam się zebrać niewielką grupę, która oprócz zamiłowania do narciarstwa potrzebowała odpoczynku od codzienności
w norweskiej głuszy. Plan był prosty: ekipa Freeride Academy rusza firmowym busem z Zakopanego do Świnoujścia, promem do Szwecji, potem na lotnisko w Oslo, gdzie zgarniamy pozostałych uczestników, i dalej w kierunku Eresfiord, celu naszej wyprawy. Najszybciej i najwygodniej jest dolecieć do Alesund lub Trondheim (około 3 godz. transferu z lotniska) lub Molde (około 1:30 godz.), niestety siatka połączeń jeszcze nie do końca wróciła do stanu sprzed pandemii.
Z każdym kilometrem w kierunku północy przybywało śniegu. Kiedy pomyślałem, że jesteśmy już prawie na miejscu, okazało się, że zostało nam kilkanaście kilometrów przez „niewielką”przełęcz, która na chwilę powstrzymała nasze sportowe Vivaro Rosso. Ilość śniegu na drodze i mocny opad sprawiły, że bez założenia łańcuchów przejazd na drugą stronę był niemożliwy. Na szczęście byliśmy na to przygotowani. Zakładając łańcuchy w środku nocy, przy padającym gęsto śniegu, dosadnie zrozumiałem definicję „uczuć ambiwalentnych”. Z jednej strony psioczyłem na czym świat stoi, a z drugiej cieszyłem się jak dziecko na jazdę w głębokim puchu następnego dnia. W końcu dojechaliśmy. Szybciutko zaszyliśmy się w ciepłych, klimatycznych domkach i udaliśmy na zasłużony odpoczynek.
Puch, wszędzie puch
Na pierwszy rzut udaliśmy się w okolicę przełęczy, którą przejeżdżaliśmy dzień wcześniej. Pomimo zmiennej widoczności, krajobraz był bajkowy. Niewielka hytte (nazwa norweskiej chatki w górach) wystająca spod białej pierzyny, rzadki lasek idealny do jazdy, przed nami dziewiczy puch, a za plecami malownicze wody jeziora Eikesdalen – idealny klimat na rozgrzewkę. Kolejny dzień to znów mocne opady śniegu i bardzo słaba widoczność. W górach innego typu takie warunki nie nadawałyby się do jazdy.
Na szczęście Przemek wybrał zbocze, na którym zagrożenie lawinowe było akceptowalne, a do tego równo nachylone na całej długości. W zasadzie można było zamknąć oczy i jechać równym, krótkim skrętem przez blisko 600 m przewyższenia. Wszystkim tak spodobał się ten „ślepy” zjazd, że bez wahania podeszliśmy jeszcze raz. Po wcześniejszym przejeździe praktycznie nie zostało śladu. Z trzeciego podejścia już zrezygnowaliśmy, postanowiliśmy zachować trochę sił na kolejne dni, prognozy zapowiadały bowiem piękne słońce.
Następnego dnia udaliśmy się na wycieczkę „koło domu”, na pobliski klasyk, szczyt Sjovdola (1719 m). Startowaliśmy praktycznie z poziomu morza, ale nasze plany szybko zweryfikowały ogromne ilości śniegu. Pierwsze 700 m torowaliśmy dzielnie na zmianę z Przemkiem, ale po dotarciu do górnego piętra doliny czuliśmy się jak przysłowiowe konie po westernie. Ustaliliśmy, że każdy w grupie będzie torował po pięć minut. Tak zdobywaliśmy kolejne metry. Udało się wyjść na około 1200 m. Teraz czekała nas już tylko zasłużona nagroda: długi, różnorodny zjazd w miękkim świetle popołudniowego słońca, w śniegu, którym nie pogardziłby nawet rasowy rider z alaskańskich gór Chugach.

Skitouring w Norwegii bez tłumów
Kolejnym celem była najbardziej „komercyjna” miejscówka, czyli okolice Romsdalen. Rzeczywiście, jak na norweskie standardy był tu całkiem spory tłum. Przez cały dzień spotkaliśmy sześć osób i jednego psa. Za to piękny zjazd z widokiem na najwyższą pionową ścianę skalną w Europie – Trollveggen (Ściana Trolli), oraz postrzępione granitowe turnie okolicznych szczytów robił naprawdę potężne wrażenie. Na ostatni dzień zaplanowaliśmy wycieczkę w okolice Flånebby. Piękna tura, podczas której przy dobrych warunkach można zjechać bardzo powietrzną granią, z granatowymi wodami fiordu w tle. Pod samym szczytem warunki się trochę pogorszyły, więc nie zdecydowaliśmy się iść na wierzchołek. Jednak blisko tysiąc metrów jazdy w głębokim śniegu w zupełności wystarczyły, żeby i ten dzień zaliczyć do udanych. Nie samymi nartami człowiek żyje, klimat wyjazdu robi samo miejsce: stary drewniany dom niedaleko jeziora, wspólne gotowanie w przestronnej kuchni, długie rozmowy przy dobrych trunkach, lodowate kąpiele w pobliskim jeziorze, ognisko pod tysiącem gwiazd, no i oczywiście ludzie z podobną pasją do nart, gór i natury.

Myślę, że ogromny potencjał narciarski, dzikie, puste góry, stawiają Norwegię jako bardzo interesującą alternatywę dla Alp. Należy jednak pamiętać, że jest to teren znacznie mniej skomercjalizowany. Nie znajdziemy tu praktycznie infrastruktury narciarskiej, służby ratunkowe są dużo gorzej zorganizowane, wiele tras nie jest opisanych, a na pomoc przygodnego turysty raczej nie ma co liczyć (bo ich prawie nie ma).Narciarze, wybierający się tu na własną rękę, powinni mieć znacznie większe doświadczenie.
Jeśli jednak zdecydujecie się wybrać w te rejony, to jestem przekonany, że będziecie tu wielokrotnie wracać!
Michał Ślusarczyk
***
Materiał ukazał się pierwotnie w 24. numerze Outdoor Magazynu (zima 2024).
