Norwegia to jeden z najpiękniejszych krajów świata. Imponujące fiordy, bezkresne, dzikie i często niezamieszkałe tereny, nietknięta przez człowieka przyroda i wpasowane w krajobraz drewniane domki – widoki, których wręcz nie wypada mijać szybko. Dlatego też postanowiliśmy przejechać przez całą Norwegię na rowerach, choć miała to być dopiero nasza pierwsza podróż z sakwami.
Do Oslo wyjechaliśmy w połowie sierpnia – dość późno jak na skandynawskie warunki pogodowe (na ogół: deszcz, dużo deszczu), ale wcześniej się nie dało. Karol, z którym podróżowałem, był wówczas operatorem mopa (majtkiem) i dopiero co wrócił z trzymiesięcznego szorowania pokładu brazylijskiego tankowca.
Sprzęt, którym dysponowaliśmy był delikatnie rzecz ujmując „pełen kontrastów”. Na wyposażeniu mieliśmy jeden „nowy i porządny” i jeden „taki-sobie” rower (prezent od dziadka na koniec liceum); profesjonalne sakwy Crosso (przednie, tylne i worki transportowe), a z drugiej strony ponad 8-kilogramowy namiot, który był duży i wygodny, ale przeciekał przy najmniejszym deszczu. Do kompletu wieźliśmy więc ogromną folię ogrodniczą z Castoramy…
Z racji tego, że Norwegia nie należy do najtańszych miejsc, niczym prawdziwi odkrywcy jadący w nieznane, zabraliśmy ze sobą ponad 30 kg zapasów: kiełbas, serów, zupek, makaronów, konserw i słodyczy. Jak się później okazało, była to spora przesada, bo o ile mięsa są tam faktycznie drogie, to pozostałe produkty można było spokojnie znaleźć w przystępnych cenach.
Jadąc z Oslo do Trondheim do wyboru mieliśmy dwa warianty: dłuższy, ładniejszy i ciekawszy – przez Bergen i okoliczne fiordy albo krótszy, ale nie mniej wymagający, przez Lillehammer i wyjątkowe, niemal księżycowe, góry Rondane. Z racji tego, że nie mieliśmy zbyt wiele czasu do nadejścia jesieni (bardzo dużo deszczu), a Bergen to najbardziej mokre miejsce w kraju (300 deszczowych dni w roku), postawiliśmy na tę drugą opcję.
W zasadzie każdy dzień wyglądał podobnie. Wstawaliśmy około 7, jedliśmy spore śniadanie, pakowaliśmy cały dobytek na rowery, po czym z 2-3 dłuższymi przerwami i niezliczonymi krótkimi foto-stopami jechaliśmy do wieczora. Po drodze gotowaliśmy tak zwany „mały obiad” albo pochłanialiśmy 2-litrowy karton lodów, dzięki czemu mogliśmy przejeżdżać ok. 100 km każdego dnia. Skrzętnie korzystaliśmy też z norweskiego prawa pozwalającego biwakować jedną noc poza terenem zabudowanym. Rozbijaliśmy więc namiot (czasem przykrywając go folią), gotowaliśmy garnek makaronu z sosem i konserwą turystyczną, dopychaliśmy się słodkim i szliśmy spać.
Za Trondheim, które wywarło na nas bardzo pozytywne wrażenie, ruszyliśmy boczną drogą wzdłuż samego wybrzeża. Mijając kolejne fiordy (i koło podbiegunowe!), podziwiając zapierające dech w piersiach widoki i pokonując kilka przepraw promowych, dotarliśmy w końcu do Bodo, skąd popłynęliśmy na Lofoty.
Wprawdzie słyszeliśmy wcześniej, że to szczególnie ciekawe miejsce na mapie Norwegii, ale to co zobaczyliśmy, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Jeśli jest coś, co powinien zobaczyć tu każdy, to są to właśnie okolice miasteczka A (nie, nie ucięło mi nazwy, tak się naprawdę nazywa ta wioska: A) na południu archipelagu.
Za wyspami (na stały ląd wróciliśmy długim, nawet jak na norweskie warunki, mostem) zostawiliśmy na jakiś czas fiordy i skierowaliśmy się w stronę Alty, niedużego miasta słynnego przez malunki skalne sprzed kilku tysięcy lat. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze kilka dni u znajomych, do których wcześniej wysłaliśmy…karton z kiełbasami, serami, konserwami, makaronami i czekoladami…No cóż, dzięki temu ani razu nie zabrakło nam polskiego jedzenia!
Zaraz za Altą wtoczyliśmy się na płaskowyż (to taka śmieszna nazwa, która sugeruje, że tam jest płasko, a to nie prawda). Krajobraz zmienił się diametralnie – praktycznie nie było tu żadnej roślinności poza trawami i porostami, wśród pasły się stada reniferów. O ile też dotąd pogoda nam wybitnie dopisywała (zaledwie kilka deszczowych dni), to odtąd deszcz i silny wiatr towarzyszyły nam już dość często. Na szczęście nie było już daleko na Nordkapp (śmialiśmy się, że teraz to już na rękach byśmy doszli).
Najdalej wysunięty na północ punkt Europy znajduje się – paradoksalnie – nie na kontynencie, lecz na wyspie Mageroyi. Prowadzi na nią wykopany pod dnem morza tunel o długości ponad 7 km. Przed wjazdem ubraliśmy się w ciepłe rzeczy, bo na samym środku zjeżdża się do głębokości 212 m p.p.m. i jest raczej rześko…zwłaszcza na zjeździe. Po chwili podjazdu robi się już nagle jakoś tak ciepło, a powiedzenie „widać światełko w tunelu” nabiera dość wymiernego znaczenia.
Ostatnie 30 km zostawiliśmy sobie „na rano”. I dobrze, bo był to chyba najwolniej przejechany przez nas odcinek całej podróży. Wiatr rzucał rowerami niebezpiecznie na lewo i prawo, do tego – jak to w Norwegii – droga wiodła cały czas pod górkę.
Sam teren Przylądka otoczony jest płotem, a wjazd jest płatny. No chyba, że ktoś przejedzie 2530 km na rowerze – wówczas przemiły Pan zasłania cennik na bramce ręką i mówi „Witamy na Nordkappie”. Kiedy wtoczyliśmy się pod wielki, charakterystyczny dla Nordkappu globus, czuliśmy chyba to samo.
Przez kolejne 3 dni biwakowaliśmy przed wejściem do wielkiej hali, przez którą co roku przewalają się tysiące odwiedzających to wyjątkowe miejsce. Akurat ludzi nie było już za wiele, więc mogliśmy się skupić na odpoczynku i wyjadaniu zapasów.
Z Nordkappu popłynęliśmy promem do Tromso (to taki prom, który płynie wzdłuż całego wybrzeża Norwegii, a pasażerowie mogą podziwiać widoki; my przez 12 godzin widzieliśmy wyłącznie gęstą mgłę). Krążyliśmy jeszcze trochę między 2-3 domami znajomych, u których pomieszkiwaliśmy jeszcze przez tydzień, czekając na samolot. Głównie jednak zajmowaliśmy się, podobnie jak na Nordkappie, zjadaniem tego, co zostało w sakwach. A że został już tylko ryż i kasza, to po paru dniach byliśmy grubsi niż przed wyjazdem do Norwegii :-)
Wyjazd w liczbach:
- 2921 km przejechaliśmy w czasie całego wyjazdu
- 2530 km – długość naszej trasy z Oslo na Nordkapp
- 180,37 km – maksymalny dystans dzienny
- 104,32 km – średni dystans dzienny wyprawy
- 58,3 km/h – maksymalna prędkość
- 40 kg bagażu wiózł każdy z nas na początku wyprawy
- 32 kg prowiantu zabraliśmy z Polski
- 18,12 km/h – średnia prędkość całej wyprawy
- 8,5 kg ważył nasz namiot.
- 6 szprych złamało się w czasie drogi (wszystkie w tylnym kole Karola)
- 2 kg ważyła folia na namiot
- 1 raz przebiliśmy dętkę (Karol, w swoim nieszczęsnym tylnym kole)
- 0,5 litra wody w menażce wystarcza, żeby dokładnie się umyć „od stóp do głów” (z namydleniem i spłukaniem, z pomocą gąbki)
Michał Unolt
Zdjęcia: Michał Unolt i Karol Zielonka
Cześć. Zamierzam z kolegą wybrać się na podobną podróż po Norwegii na rowerach. Jak myślisz, ile mógłby wynieść miesięczny koszt takiej wyprawy? Dzięki.