Stada saren, a nad nimi spłoszone łabędzie, czaple i bażanty. Dziesiątki, a może setki ptaków podrywających się do lotu między chmarami komarów. Językiem macam bąble na ustach po ukąszeniach tych parszywych franc.
***
Czuję, że zbliża się moment nazywany przez motywacyjnych mówców „wyjściem ze strefy komfortu”. Obrzydliwe określenie, unikam go jak ślimaków. Słowa straciły na jakości. Zawłaszczyli je i zerżnęli na wiór komunałów komiwojażerzy handlujący płycizną.
Na każdej wyprawie przychodzi moment, w którym muszę przekroczyć granicę. Im bliżej do niego, tym większy ból, mętlik w głowie, obawa. Z fazy przygotowania organizmu, aklima- tyzacji do wysiłku, przebywania w samotności przechodzi się w rytm. „Niemożliwy wysiłek” – słyszę od spotykanych ludzi, którzy pytają, skąd i dokąd idę. Przypominają mi się słowa Einsteina: „Gdy wszyscy wiedzą, że coś jest niemożliwe, przychodzi ktoś, kto o tym nie wie, i on to robi”.
Mój dziadek miał na to swoją teorię. Rozwijał ją w niewielkiej szopie, w której zrobił warsztat. Zapach smaru mieszał się z wilgotną wonią drewna; światło wpadało do środka wąskimi smużkami przez szpary w deskach. Czasem mogłem przez nie dostrzec kaskady oślepiających iskier – znak, że dziadek tworzy kolejną niesamowitą konstrukcję. Przyglądałem się tym cudom z ciekawością i strachem. Nigdy nie wchodziłem do szopy sam. Prawdopodobieństwo spotkania z myszami daleko wykraczało poza granicę akceptowanego przeze mnie ryzyka.
Tego dnia dziadek znów spawał i z kimś żywo dyskutował. Nie wiem, kim był jego gość, czas zatarł większość szczegółów, pamiętam za to przejęcie, z jakim ten człowiek wygłaszał argumenty, używając słowa „niemożliwe” jako przecinka. Dziadek, jak to dziadek, wysłuchał wszystkiego ze spokojem, po czym stwierdził: „Niemożliwe to jest otworzyć parasol w dupie, a to pospawamy tak”. I wziął się do pracy.
Dokonywanie rzeczy niemożliwych oraz przekraczanie własnych ograniczeń zostało bez skrupułów zamienione w produkt. „Niemożliwe nie istnieje”, „Życie zaczyna się tam, gdzie kończy się strefa komfortu”, „Sky is the limit” – to tylko hasła, którymi przekonuje się nas, że dana rzecz lub usługa otworzą nowe możliwości, że dzięki nim staniemy się lepsi. Wierzymy w tę fikcję, bo bardzo chcemy, żeby tak było. Rzeczywistość jest jednak taka, że mamy tyle siły i odwagi, na ile sami sobie pozwalamy.
Pamiętam, gdy na Wielkiej Pustyni Piaszczystej w Australii wciągnąłem obładowany rower na jedną ze stromych wydm. Powtarzałem tę czynność od dwóch dni i niewyobrażalne wydawało mi się, abym miał to robić przez choć jedną godzinę dłużej. Pomimo zaklinania rzeczywistości olbrzymie wydmy ciągnęły się po horyzont. Rozpłakałem się z bezradności. Krzyczałem, że niemożliwe jest pokonanie tej potwornej przestrzeni. Gdy udało mi się uspokoić, otarłem łzy, zjechałem z wydmy i z całych sił zacząłem wpychać rower na kolejną. I kolejną. Tego dnia przesunąłem granice swojej wytrzymałości daleko poza horyzont wyobraźni. Nie dlatego, że chciałem. Zrobiłem to, bo nie miałem wyboru. Mogłem pchać ten rower przez wydmy albo umrzeć z pragnienia.
Mateusz Waligóra




Mateusz Waligóra i „Szlak Wisły”
Powyższy fragment pochodzi z książki „Szlak Wisły. 1200 km pieszej przygody” Mateusza Waligóry i Dominika Szczepańskiego. Materiał ukazał się pierwotnie w 14. numerze Outdoor Magazynu (lato 2021).