W kolejnym odcinku pytamy naszych ekspertów o sytuacje awaryjne. Jak do nich nie dopuszczać, jak się przygotować i jak się zachować, gdy coś pójdzie niezgodnie z planem. Odpowiadają: Kamila Kielar, Agnieszka Dziadek, Joanna Mostowska, Mateusz Waligóra i Rafał Król.
***
Pozostałe odcinki Poradnika ekspertów znajdziecie TUTAJ.
*
Mateusz Waligóra
Dbam o to, aby przed każdą wyprawą dokładnie wyobrazić sobie i przeanalizować wszystkie potencjalne problemy, jakie mogą się pojawić. Uważam, że to absolutnie kluczowe. Dla mnie wyprawa nie zaczyna się w momencie, gdy stawiam pierwszy krok na szlaku, ale znacznie wcześniej – wtedy, gdy po raz pierwszy zaczynam o niej myśleć. Etap przygotowań, w tym sprawdzanie sprzętu i analizowanie scenariuszy, traktuję jako integralną część podróży. To właśnie dzięki solidnemu przygotowaniu rzadko napotykam trudności, których nie potrafię rozwiązać. Zawsze mam w zanadrzu kilka przemyślanych rozwiązań, które mogą mnie uratować w razie problemów – czy to awarii ekwipunku, czy kontuzji.
Jednak jeden raz zdarzyła mi się sytuacja, w której nie byłem w stanie sobie poradzić. Było to podczas wyprawy przez Salar de Uyuni w Boliwii w 2019 roku. Najpierw zostałem ewakuowany z powodu zatrucia pokarmowego i objawów choroby wysokościowej. Problemy z żołądkiem i osłabienie organizmu sprawiły, że mój organizm przestał się aklimatyzować. Diagnoza: salmonella. Spędziłem dwa dni w szpitalu, gdzie podano mi kroplówki, po czym wróciłem na pustynię zdeterminowany, by kontynuować wyprawę.
Niestety, następnego dnia złamałem nogę. To była sytuacja, w której skończyły mi się plany awaryjne. Byłem zmuszony przerwać wyprawę i z niemałymi trudnościami wrócić do domu. To doświadczenie przypomniało mi, że mimo najlepszych przygotowań i planowania zawsze istnieje czynnik nieprzewidywalności. Czasem trzeba zaakceptować, że pewnych rzeczy nie da się kontrolować – i umieć się z tym pogodzić.
Joanna Mostowska
Doświadczyłam wielu trudnych sytuacji, ale sądzę, że zawsze udawało mi się zachować „zimną krew”. Myślę, że kluczem do tego jest przygotowanie – przed każdą, zwłaszcza trudną wyprawą, starannie planuję i rozpisuję różne scenariusze. Zastanawiam się, co może pójść nie tak i jak należy się zachować w obliczu problemów. Wychodzę z założenia, że bezpieczeństwo, zdrowie oraz dobre samopoczucie wszystkich uczestników wyprawy są zawsze ważniejsze niż realizacja pierwotnego celu, czy to zdobycie szczytu, czy ukończenie konkretnej trasy.
Jednym z wyraźnych przykładów była wyprawa na Newtontoppen, najwyższy szczyt Spitsbergenu, którą realizowałyśmy w pięcioosobowej, kobiecej ekipie. Pełniłam rolę nieformalnego lidera grupy i dwukrotnie musiałam podjąć trudne decyzje. Pierwszy problem pojawił się, gdy jedna z dziewczyn doznała kontuzji kręgosłupa. Jej stan nie pozwalał na kontynuację wędrówki, więc zdecydowałyśmy, że wróci helikopterem ratunkowym do cywilizacji, w towarzystwie drugiej koleżanki.
Po tym zdarzeniu kontynuowałyśmy wyprawę w trzy osoby. Niestety, wkrótce jedna z uczestniczek zaczęła źle się czuć. Biorąc pod uwagę warunki oraz ryzyko dalszego pogorszenia jej stanu, podjęłam decyzję o powrocie pieszo do cywilizacji. Choć nie udało nam się zdobyć szczytu, jestem pewna, że była to właściwa decyzja. Każda wyprawa to przede wszystkim odpowiedzialność za innych – za ich zdrowie i życie – a cele można realizować tylko wtedy, gdy wszyscy są bezpieczni.
Rafał Król
Kilka lat temu, wraz z przyjacielem, opływałem północny Spitsbergen w jednoosobowych kajakach morskich. Było to wymagające przedsięwzięcie, a zapasy mieliśmy już na wyczerpaniu, więc nawet mimo wzburzonego morza dzień odpoczynku nie wchodził w grę. Sztorm dopadł nas w trakcie 14-kilometrowego przeskoku między dwoma brzegami zatoki – otwartego odcinka, na którym nie było możliwości schronienia.
Sytuacja stała się jeszcze bardziej dramatyczna, gdy w kajaku Damiana pękło dno i zaczął nabierać wody. Uzgodniliśmy, że ile sił w wiosłach, będziemy płynąć w stronę brzegu widocznego na horyzoncie. Niestety, szybko straciliśmy ze sobą kontakt – w takich warunkach, przy kilkumetrowych falach, trudno było dostrzec cokolwiek, szczególnie kajakarza wystającego nad wodę zaledwie na metr. Nawet niewielka odległość między nami okazała się barierą nie do pokonania. Każdy walczył o dotarcie do lądu w samotności.
Gdy resztkami sił w końcu dopłynąłem do brzegu, byłem sam. W kajakach mieliśmy ograniczoną przestrzeń, więc podzieliliśmy między siebie najważniejszy sprzęt – jeden z nas miał radioboję, a drugi karabin na niedźwiedzie polarne. Teraz priorytetem było odnalezienie przyjaciela, zapewnienie ochrony przed potencjalnym atakiem niedźwiedzia i wezwanie pomocy. W takich sytuacjach kluczowe jest, by nie wpadać w panikę. Chłodna ocena sytuacji i jasny plan działania mogą zdecydować o przeżyciu. To doświadczenie było jedną z najtrudniejszych prób wytrzymałości fizycznej i psychicznej, jakich kiedykolwiek doświadczyłem.
Zobacz również:
Kamila Kielar
Dwa razy przydarzyły mi się braki jedzenia. Raz, gdy przepalił mi się Jet Boli, o czym wspominałam przy okazji odcinka o kuchni. Druga sytuacja była również związana z awarią kuchenki. Powiedzmy, że bez jedzenia można pociągnąć parę dni, jednak trzeba się liczyć z osłabieniem, zwyczajowe 45 km może spaść do na przykład do 20 km. Tak było w moim przypadku. W miejscach skrajnie ekspedycyjnych, warto pomyśleć o zabraniu zapasowej mikro-kuchenki. Na wszelki wypadek, ale to dotyczy raczej niewielkiej ilości wypraw.
Druga sytuacja awaryjna przydarzyła mi się, gdy przechodziłam samotnie i zimą Szlak Królewski Kungsleden. Ponieważ żyjemy w czasach kryzysu klimatycznego, co bardzo się odbija również na podróżach, to w lutym w Laponii jeziora miały niestabilny lód (za kołem podbiegunowy!). Gdy szłam przez jedno z nich lód załamał się pode mną. Sytuacja była o tyle zła, że było dużo świeżego śniegu, więc nie udało się zrobić tego co normalnie się robi w takiej sytuacji, czyli albo się czołga, albo idzie na czworaka, żeby rozłożyć lepiej ciężar. Na szczęście mnie się udało stamtąd wydostać, ale było to bardzo złe miejsce, mało dało się tam coś innego wykombinować. Jak masz świeży śnieg po uda to nie uciekniesz, bo nie jesteś w stanie biec. Nie uciegniesz na brzeg, bo jest stromy i zawalony śniegiem. A wszystkie zimowe przejścia robi się po powierzchni jeziora. Więc po prostu musiałam iść jak najbardziej ostrożnie, na drugi brzeg… a to był jakiś kilometr.
Czasami w lodzie na północy się robią tzw. pajęcze dziurki, przez które podcieka woda i trzeba na to bardzo uważać. Tym razem nie chodzi o to, że jak w to wleziesz to wpadniesz do wody, ale o to, że gdy później taka woda zamarznie Ci na bucie, to jest to w najlepszym razie bardzo nieprzyjemne. Kiedyś byłam zimą na nartach crossowych w arktycznej Kanadzie przez parę dni. Nie miałam namiotu tylko codziennie robiłam szałasy, miałam podwójny śpiwór na -40, bo było -45 codziennie i szłam z plecakiem na nartach. Wcale nie uważam, że zawsze zimą trzeba mieć sanie czy pulki – to zależy od charakteru wyprawy. Była tam masa pajęczych dziurek i podtopień śnieżnych, mino, że było poniżej –40 stopni. Gdy wleziesz w to nartą i zalodzi Ci wiązania i buty, to trzeba je potem siekierą rozbijać. Rano to była godzina trzymania butów (kawałka lodu) w śpiworze, żeby w ogóle można było je włożyć. Może to też zepsuć mechanizm wpięcia nart, co spowoduje zmniejszenie dystansu do 1/3. To z kolei może spowodować, że zabraknie prowiantu.
Wtedy też dopadła mnie inna sytuacja awaryjna. W któryś dzień wyprawy potężnie się odwodniłam. Na zimnie nie czujesz pragnienia, a potrzebujesz tyle samo płynów co w upale. Oczywiście wiesz to, ale jak masz topić śnieg… to albo tego nie robisz, albo robisz tego za mało. Z kolei jeśli jesz śnieg to to Ci obniża temperaturę i spala kalorie, więc jest nieefektywne. Pamiętam, że wtedy dosłownie padłam i nie byłam w stani iść dalej. Musiałam się opanować, uspokoić i z zebrać siły żeby stopić śnieg i uzupełnić braki.
Agnieszka Dziadek
Rzadko zdarza mi się wpadać w kłopoty, bo z natury jestem bardzo ostrożna. Zanim podejmę jakikolwiek krok w niebezpiecznym miejscu, zawsze analizuję sytuację na wszystkie możliwe sposoby. Mimo to, pewnego razu wpadłam do rzeki przy jej ujściu do morza, niosąc na plecach cały ekwipunek. Zaskoczyła mnie wysoka fala, która całkowicie mnie zalała. Udało mi się wydostać, ale było to bardzo trudne – przez chwilę naprawdę myślałam, że to już koniec. To doświadczenie mocno mną wstrząsnęło, ale jednocześnie zmotywowało do nauczenia się jeszcze większej ostrożności i doskonalenia technik związanych z przeprawami przez rzeki.
Dziś uważam przechodzenie rzek za najbardziej niebezpieczny aspekt trekkingu. Z dzikimi zwierzętami czy nawet z trudnymi ludźmi można negocjować, szukać sposobu na uniknięcie konfliktu. Z wodą nie ma takiej możliwości – tutaj rządzą prawa natury, na które nie masz wpływu.
Z czasem nabrałam większego doświadczenia i teraz zawsze dokładnie analizuję teren. Zamiast od razu wchodzić do wody tam, gdzie jest głęboko, chodzę wzdłuż rzeki, aż znajdę bezpieczny bród. Gdy inni decydują się na przejście, gdzie woda sięga im do pasa, ja znajduję miejsce, gdzie ledwie sięga kolan. To kwestia cierpliwości i uważnej obserwacji, ale można się tego nauczyć. Dzięki temu mam większe poczucie kontroli i bezpieczeństwa, choć respekt wobec wody nigdy mnie nie opuszcza.
Zobacz również:
Red.