Lasy deszczowe Amazonii są wciąż nie do końca odkryte, dzikie i często uważane za niebezpieczne. Dla rdzennych mieszkańców są domem, wolnym od pokus współczesnego świata. O realiach tamtejszego życia postanowił przekonać się Pete Casey. Zamieniając kielnię na maczetę, wyruszył w ponad sześcioletnią podróż w głąb natury i siebie. Docierając do Camaná, miasta znajdującego się na południowym wybrzeżu Peru, został pierwszym człowiekiem, który pokonał Amerykę Południową ze wschodu na zachód wzdłuż Amazonki. Swoją podróż relacjonował na blogu Ascent Of The Amazon. W rozmowie z Zuzanną Kozerską opowiada o swoich przygodach i doświadczeniach, zebranych na świeżo, jeszcze przed powrotem do Anglii.
***
Spędziłeś ponad sześć lat podróżując pieszo przez inny kontynent. Cały plan miał chyba wyglądać nieco inaczej?
Już na samym początku pojawiły się komplikacje. Najpierw miałem problem z dotarciem do punktu startu. Nie obyło się też bez kłopotów technicznych, szybko zepsuła się pierwsza nawigacja satelitarna. Później okazało się, że poziom wody jest zbyt wysoki, żeby ruszyć, więc koniec końców wszystko przesunęło się o sześć miesięcy. Szybko zdałem sobie sprawę, że dwa lata, które pierwotnie przeznaczyłem na tę podróż, to za mało. To była lekcja pokory.
Długość rzeki to około 7000 km, ale twój końcowy wynik jest chyba nieco większy?
Amazonka od morza do źródła ma 6800 km, niektórzy mówią, że ponad 7000 km. Ze wszystkimi zakrętami, cofaniem się i zmianą trasy, zrobiłem łącznie około 10 000 km. Nie zaglądałem jeszcze do danych zapisanych w urządzeniach.
Czasami pokonywanie trasy trudno nazwać chodzeniem, a raczej poruszaniem się do przodu, dlatego też trudno mówić o średniej odległości, jaką pokonywałem dziennie. Czasem robiłem dłuższą przerwę i nie martwiłem się tym za bardzo, bo najważniejsze było bezpieczeństwo. Idąc przez dziewicze tereny, czasem da się pokonać zaledwie 4 km dziennie. Z kolei na szlakach i w wioskach można zrobić 15-16 km. W takich miejscach przemieszcza się dużo szybciej i tym samym zyskuje wiele kilometrów. Rekordem było chyba 40 km. Jednak należy pamiętać również o tym, by zatrzymać się wystarczająco wcześnie, czyli już około piętnastej. To pozwala na zbudowanie wygodnego i stabilnego obozu. Wędrując zbyt długo, kończysz dzień wyczerpany, a na domiar złego nie masz komfortowego noclegu.
Wspomniałeś o problemach z urządzeniem GPS. Z jakiego sprzętu ostatecznie korzystałeś?
Zabrałem ze sobą urządzenie do nawigacji i wysyłania wiadomości satelitarnych Garmin
inReach. Było tanie, wodoodporne i przez cały czas działało bardzo dobrze. Poza tym posługiwałem się iPhonem. Był wystarczający do badania topografii, obliczania odległości. Może nie jest to zbyt profesjonalne, ale dzięki temu nie nosiłem map papierowych, poza jedną, na wszelki wypadek. Do tego kompas i wyznaczanie kierunku za pomocą Słońca – po pewnym czasie byłem w tym naprawdę dobry.
Już w 2009 roku miałeś przedsmak dżungli, towarzysząc Edowi Staffordowi i Cho Sanchezowi. Czy podczas swojej podróży korzystałeś ze wskazówek innych?
W 2009 roku po prostu szedłem z nimi przez trzy tygodnie. Było zbyt intensywnie, żeby mogli mi wiele pokazać, więc tylko obserwowałem, starając się jednocześnie za nimi nadążyć. Nie wyniosłem z tego tyle, ile się spodziewałem, ale zdobyłem wiedzę na temat planowania trasy i tego jak ulepszyć sprzęt i biwaki. Tym razem miałem mnóstwo wskazówek od przewodników, dotyczących jedzenia, rozpalania ogniska przy załamaniu pogody. Im zupełnie naturalnie przychodzi robienie takich rzeczy. To coś, czego nie nauczy cię żadna szkoła.
Wziąłeś jednak udział w kursach przygotowujących. Jak one wyglądały?
Zrobiłem tygodniowy kurs z Exmed. Mają różne szkolenia, między innymi dla wojska. Uczą wszystkiego, co mogłoby się przydać w dżungli: o wężach, niebezpieczeństwie, malarii, lekach. To był całkiem dobry kurs. Innym było szkolenie GPS. Nauczyłem się nawigować, co według mnie jest najważniejsze podczas długiej wędrówki w dżungli. Zdecydowanie polecam zdobyć umiejętności nawigacji z kompasem i mapami cyfrowymi, ale też ze Słońcem – jeśli zgubisz sprzęt, musisz wiedzieć, jak dostać się do najbliższej rzeki. W dżungli nawet miejscowym zdarza się gubić, więc należy zrobić wszystko, by być choć po części świadomym swojego otoczenia.
Trenowałem też pływanie w wodach otwartych. Każdy, kto wybiera się do dżungli, musi umieć pływać. Na końcu był jeszcze 10-dniowy kurs przetrwania w Peru, choć przypominał bardziej wakacje turystyczne. Nie był specjalnie intensywny, ale warto było przez niego przejść. Po tym wszystkim odniosłem wrażenie, że ludzie nie zdają sobie do końca sprawy, jak może wyglądać naturalna dżungla. Jeśli mógłbym coś zasugerować, to warto potrenować pakowanie się. Noszenie zbędnych przedmiotów potrafi utrudnić wędrówkę.
Plusem jest dobry dostęp do szkoleń w Europie. Część z nich organizowana jest przez większe firmy, inne przez osoby prywatne, które łatwo można znaleźć w internecie. Z wyjątkiem kursu w Peru, wszystkie treningi odbyły się w Anglii. Szkolenie GPS zorganizowane było w Lake District. Kurs na wodach otwartych był blisko miejsca, w którym mieszkam. Niestety, nie jest to tani interes. Na przykład trening medyczny kosztował ponad tysiąc funtów za tydzień.
Kolejna podstawowa sprawa to obuwie. W czym w takich warunkach chodzi się najlepiej?
Na początku miałem buty Altberg, brytyjskiej firmy produkującej obuwie wojskowe. Po pewnym czasie się zniszczyły, później firma miała opóźnienia z wysyłką drugiej pary i skończyłem z takimi, jakie noszą miejscowi, czyli z kaloszami. Były tanie i znacznie lepiej sprawdzały się w tropikalnych warunkach panujących w dżungli. Schły znacznie szybciej niż skórzane, ciężkie buty i o dziwo były wygodne. Jedynym problemem jest to, że łatwiej w nich o wbicie kolców i słabiej chronią przed wężami – coś za coś. Potem, jak stan moich stóp się poprawił, wróciłem do Altberga. Dostałem od nich inny model, tym razem górski, i sprawdził się fantastycznie. Odpowiednie obuwie i higiena są naprawdę istotne. Stopy należy codziennie myć, by nie złapać infekcji.
Raz wylądowałem w szpitalu w Brazylii, gdzie musieli usunąć mi wbitego gza ludzkiego. Gdy po raz drugi przydarzyło mi się to samo, obowiązywał lockdown i musiałem zostać na farmie. Na szczęście żona właściciela się na tym znała i mi pomogła. Widziałem kilku podróżników, którzy zmagali się z przypadłością zwaną stopą okopową (ang. trench foot) – zazwyczaj po tym, jak ich stopy były zbyt długo mokre lub uciskane przez buty. Problemy z ciałem działają bardzo źle również na psychikę.
Pamiętasz, kiedy było najtrudniej?
Fizycznie najtrudniejszym fragmentem było przepłynięcie 13 km odcinka rzeki w stronę Iquitos. Musiałem przedostać się na drugi brzeg, podczas gdy woda ciągle spychała mnie na złą stronę. Miałem okropne skurcze w nogach i rękach, do tego rzeka była niesamowicie zanieczyszczona. Z powodu mojego dużego bagażu, żeby nie pływać, szukaliśmy możliwości przejścia przez zwalone drzewa. Kłody były niekiedy tak śliskie, że musiałem opierać się na długich kijach, żeby złapać równowagę. Cóż, ja miałem problemy. Przewodnicy byli do tego przyzwyczajeni.
Towarzyszyli ci cały czas?
Kiedy zaczynałem, myślałem, że będę sam przez 60-70 proc. czasu. Na początku poprosiłem o pomoc rybaka, który przeszedł ze mną od pierwszego punktu trasy do pierwszej wioski. Dalej planowałem iść solo, ale polecił mi, żebym kogoś zatrudnił na kolejne odcinki, bo jest zbyt niebezpiecznie. Tak też zrobiłem – poznawałem kolejnych ludzi, szukałem lokalnych mieszkańców, którzy zgodziliby się pójść ze mną. Przez większą część pobytu w Brazylii wędrowałem z miejscowymi i na to wydałem większość pieniędzy. Z kolei w Peru, kiedy nie miałem już wystarczających środków, zatrudniłem tylko jednego przewodnika górskiego. Wydaje mi się, że to właśnie tam najdłużej byłem zupełnie sam, czyli mniej więcej cztery miesiące.
W pewnym momencie zastanawiałeś się nad powrotem do Anglii w celu zarobkowym. Postanowiłeś nie wracać. Udało ci się znaleźć pracę na miejscu?
Gdy w Peru zaczął się lockdown, byłem w wiosce Kapanawa. Nie można było iść ani w górę, ani w dół rzeki. W wioskach znajdujących się w obrębie dwóch kilometrów poznałem ludzi i zostałem na farmie, gdzie w zamian za możliwość pobytu zajmowałem się zwierzętami. Właściciel farmy mieszkał w większej wsi, nieco dalej, a rdzennych mieszkańców zatrudniał do pracy na swoich polach przy uprawie trzciny cukrowej, juki czy ananasów. Pomogłem im też zbudować dom, choć to akurat z własnej woli, bo się na tym znałem. I tak spędziłem prawie siedem miesięcy, wykonując pracę, za którą tak naprawdę nigdy mi nie zapłacono. Ale wiesz, jakim przeżyciem było jedzenie? Dostawałem stół do gotowania, ryż, puszki sardynek. Mogłem jeszcze bardziej wtopić się w ich codzienność.
Miałem pewne zobowiązania w Wielkiej Brytanii, ale na to szły odłożone już wcześniej pieniądze. W Brazylii pracowałem cztery miesiące – podobnie, za zakwaterowanie i wyżywienie, czekając, aż woda w rzece opadnie i będę mógł iść dalej. W całej Ameryce Południowej prawie nic nie wydałem.
Przemysł turystyczny, w tym przede wszystkim transport, w dużym stopniu przyczynia się do kryzysu klimatycznego. Myślałeś o tym podczas planowania swojej podróży?
Zawsze zdawałem sobie sprawę z tego, jak bardzo transport przyczynia się do wzrostu śladu węglowego na całym świecie. Tak naprawdę do tej pory niewiele podróżowałem. Ta wyprawa była bardzo długa, ale przez jej formę praktycznie nie miałem negatywnego wpływu na środowisko. Po tych kilku latach jestem świadomy wielu rzeczy jeszcze bardziej. Myśląc o spotkaniach, wystąpieniach, będę bardzo ostrożny, bo przecież po co jechać gdzieś na jeden dzień, jeśli można spotkać się i porozmawiać przez internet?
W 2019 roku na całym świecie było głośno o pożarach lasów amazońskich. Czy to wpłynęło na twoją podróż?
Kiedy zaczęła się fala pożarów, byliśmy z moim przewodnikiem w Requena, skąd próbowaliśmy przejść rzekę. Znajdowaliśmy się głęboko w dżungli, więc o pożarach dowiedziałem się dopiero, jak dotarliśmy do małej wioski, gdzie mieli telewizję. Kilka osób wysłało mi wiadomości satelitarne, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Może wydawać się to dziwne, bo teoretycznie byliśmy bardzo blisko, ale w naszej okolicy nic nie wskazywało na to, że stosunkowo niedaleko dzieją się tak niebezpieczne rzeczy. To chyba kwestia wiatru, który spychał pożary dalej w kierunku lądu, zwłaszcza na pograniczu Peru, Boliwii i Brazylii. Nie wpłynęło to na moją podróż, ale mimo to byłem bardziej ostrożny. Sprawdzałem, gdzie najbardziej rozprzestrzenia się ogień, szukałem potencjalnych dróg ewakuacyjnych.
Między innymi w Europie i Stanach Zjednoczonych jest wiele akcji organizowanych na rzecz Amazonki i lasów Amazonii. Są to głównie zbiórki pieniędzy lub petycje dotyczące wycinki drzew oraz ochrony dzikich zwierząt. Czy lokalni mieszkańcy mają świadomość tych działań?
Myślę, że pieniądze pomagają, tylko nie bardzo wiem gdzie. Sam nie widziałem efektów takiej pomocy. W Ameryce Południowej jest dużo korupcji, może dlatego? Tak mi powiedziano w miejscowościach, które odwiedzałem. Mimo to, wydaje mi się, że miejscowi są świadomi działań organizacji zagranicznych.
Do tego sami starają się pomagać wewnątrz kraju. Władze Ashaninki mają swoje biura, większe miasta starają się wspierać wsie. Jedna z osób, którą poznałem, Susana, zajmuje się 25 wioskami. Cały czas ryzykuje swoim życiem, otwarcie mówi o wszechobecnym handlu narkotykami. Dużo osób ma dostęp do internetu, więc ma świadomość zmian klimatycznych. Niestety, wycinką drzew zajmują się zazwyczaj lokalni mieszkańcy, często desperacko potrzebujący pieniędzy. Prawdopodobnie zatrudniają ich większe organizacje, dlatego tak trudno jest w to ingerować. Warto podnosić świadomość w szkołach, we wsiach. Pokazywać, jak cenne są lasy i rzeki. Populacja rośnie, w wioskach przybywa dzieci, które są mniej wykształcone. W Brazylii spotkałem jedną rodzinę, która ma siedemnaścioro dzieci. Każde z nich będzie miało swój dom, założy rodzinę… Trzeba coś z tym zrobić.
Kiedy byłeś w Brazylii, na swoim blogu napisałeś, że najbiedniejsi stąpają po ziemi najlżej. Co to znaczy?
To cytat, który przeczytałem mniej więcej rok wcześniej i został mi w głowie. Jest prosty i jednocześnie wiele mówi. Podczas tej wyprawy spotkałem wiele biednych społeczności zamieszkujących rejony przyrzeczne. Ich ślad węglowy jest praktycznie minimalny, żyją skromnie, łowią ryby, polują, prowadzą własne uprawy. Wtedy przypomniałem sobie te słowa i stwierdziłem, że chyba właśnie tak wygląda ich prawdziwe znaczenie.
Tylko to nie jest ich wybór, po prostu takie wiodą życie. Jeśli mieliby możliwość lotu samolotem, kupna samochodu czy innych dóbr, jakie stworzyła ludzkość, jestem pewny, że by to zrobili. Przynajmniej ci, których poznałem.
„Ktoś, kto wybiera się w taką podróż, nie musi pytać już o sens życia” – to jeden z komentarzy pod twoim zdjęciem. To prawda?
Ta wyprawa na pewno otworzyła mi głowę. Wydaje mi się, że nie odkryłem sensu życia, ale w pewnym stopniu utwierdziłem się w tym, w co wierzyłem wcześniej. Wielu moich przewodników i ludzi biednych wierzy w Boga, mają kopie Biblii i praktykują wiarę na co dzień. To ich sposób radzenia sobie z problemami. Kiedy utknęliśmy z jednym przewodnikiem w środku lasu, myślałem, że umrzemy. Wtedy on ze spokojem odwrócił się do mnie zanurzony po szyję w wodzie i powiedział: „to piękne miejsce na śmierć, a dzień, w którym umierasz, jest najlepszym dniem w twoim życiu”. Zazdrościłem mu trochę takiego sposobu myślenia. Nie jestem ateistą i wierzę w Boga, dopóki nauka nie udowodni, że go nie ma. Rzeczy, które widziałem i osobiste przeżycia sprawiły, że zacząłem myśleć, że musi istnieć coś więcej. Ciągle szukam. Nawet po tej podróży wciąż uczę się, jak działa świat.
Lubisz planować?
Sporo osób zarzuca mi, że za dużo zastanawiam się nad różnymi rzeczami. Myślę z wyprzedzeniem, zanim cokolwiek zrobię. Oczywiście w dżungli trzeba iść na kompromis. Jeśli coś nie idzie zgodnie z planem, trzeba często ryzykować. Kiedy organizowano pierwsze amazońskie ekspedycje, ludzie nie mieli dostępu do technologii jak dziś, i co za tym idzie – wielu informacji. To były zupełnie inne wyprawy. Cieszę się, że miałem możliwość sprawdzenia wielu danych wcześniej – zwłaszcza w Peru, gdzie mogłem sprawdzić miejsca zajmowane przez gangi handlujące narkotykami i je ominąć. Odpowiadając na twoje pytanie, chyba tak, lubię planować.
A chciałbyś, by podróże były w przyszłości twoim źródłem zarobku? Social media są coraz częściej odwiedzane przez podróżników.
Internet jest pełen blogerów i vlogerów, proszących o pomoc w finansowaniu podróży. Niektórzy są w tym naprawdę dobrzy. Sam, póki co, nie planuję tego robić. Przede wszystkim nagrywanie dobrej jakości filmów, przebywając tak długo w dżungli, nie jest proste. Poza tym nie musiałem tego robić, bo miałem wystarczające zaplecze finansowe. Konkurencja jest ogromna. Chyba i tak mam szczęście, że zwróciłem na siebie uwagę mediów.
Odnoszę wrażenie, że liczba osób podróżujących i pokazujących świat sprawia, że ludzie stają się zazdrośni. Mam własne profile, ale czuję się trochę nieswojo, kiedy coś publikuję. Wydaje mi się również, że kradnę innym czas, bo przecież w ten sposób odrywam ich od zajęć, sprawiam, że jeszcze częściej patrzą w ekran telefonu. W sieci jest naprawdę sporo śmieci. Oglądamy ludzi w restauracjach, do których najprawdopodobniej nigdy się nie wybierzemy. Po co? Nie zrozum mnie źle, myślę, że są też pozytywne strony social mediów. Mimo wszystko podróżnicy w pewien sposób otwierają świat dla tych, którzy nie są w stanie podróżować.
Zdążyłeś już odpocząć?
Myślami wciąż chodzę po amazońskich szlakach. Nie wiem, kiedy dokładnie wrócę do domu, ale najważniejsze jest to, że zakończę tę przygodę z dobrym nastawieniem – nie jestem przygnębiony, jak niektórzy po tak długiej podróży. To będzie początek czegoś nowego. A przynajmniej staram się tak myśleć.
Za czym będziesz tęsknić, kiedy wrócisz do domu?
Za wolnością. Spanie w dzikim miejscu i rozbijanie obozów naprawdę sprawiało mi przyjemność. Nie ma też papierkowej roboty, dokumentów, terminów, tego wszystkiego, co jest nieodłącznym elementem nowoczesnego życia. Nie ma przepisów. W Wielkiej Brytanii wszystko musi być sprawdzone, na budowie również, i to nawet nie ze względu na zdrowie pracowników, tylko z obawy przed konsekwencjami, gdy coś się stanie. W Peru widziałem, jak mieszkańcy wsi musieli przyjechać do urzędów, żeby odebrać dokumenty. Trochę smutno jest patrzeć na nich w ich wioskach, a później jak idą z plikiem papierów i muszą radzić sobie ze współczesnymi obowiązkami w centrum miasta.
Poza tym pogoda. Jeśli mam wybór, zdecydowanie wolę ciepłe kraje.
***
Wywiad ukazał się w 19. numerze Outdoor Magazynu: