Możliwość startu w Rzeźniku pojawiła się przede mną jakieś 3 tygodnie przed imprezą. Długo się nie zastanawiając, namówiłem do wspólnego biegu Michała Gałuszkę. Wprawdzie nigdy nie startowaliśmy razem, ale znamy się już od kilku lat z rajdów przygodowych i mniej więcej znamy swoje możliwości. Wiedziałem, że Michał zaliczył niedawno maraton, więc jest gotowy na dłuższe bieganie. Ja z kolei przygotowuję się do tegorocznej edycji CCC, biegu na 100 km pod Mt Blanc. Na wiosnę nie miałem najmniejszych problemów z przebiegnięciem 50 km maratonu na orientację; nie chciałem więc przegapić okazji na kolejny porządny trening.
Do Cisnej dotarliśmy w czwartek popołudniu. Przywitała nas ładna pogoda i grupki znajomych, których co chwilę spotykaliśmy w drodze do biura zawodów. Szybko odebraliśmy pakiety i rzuciliśmy się do kultowej „Siekierezady” na przedstartowe pierogi (wiadomo, grunt to węglowodany). Nie chcąc tracić czasu, rozłożyliśmy szybko nasze rzeczy na dwa przepaki, by zaraz po zakończeniu odprawy zasnąć spokojnym, kamiennym snem.
Bezlitosny budzik wyrwał nas z łóżek chwilę po 1 w nocy. Dość często odczuwam przed startem straszną niechęć do jakiejkolwiek aktywności fizycznej, marząc jedynie o pójściu dalej spać. Trochę tak, jakby organizm wiedział, jakie rozrywki zaplanowałem dla niego na najbliższych kilkanaście (czy w przypadku rajdów – kilkadziesiąt) godzin i z czym się to wiąże, dając jednocześnie do zrozumienia, że on się na coś takiego nie pisze. Tym razem – o dziwo – „w narodzie” nie brakowało chęci, co postanowiłem uczcić 2-3 kanapkami z serem.
Podczas gdy smarowaliśmy się obficie sudocremem w różnych mniej lub bardziej narażonych na obtarcia miejscach, musieliśmy ostatecznie zdecydować „w co się ubrać”. Niedługo potem, wystrojeni trochę jak na paradę równości, wsiedliśmy do czekającego przed naszym hotelem autobusu i wyruszyliśmy do Komańczy na start.
Blisko tysiąc biegaczy tłoczyło się w oczekiwaniu na wystrzał startera. Pogoda była idealna – blisko tygodniowe deszcze ustały godzinę wcześniej, a ok. 10°C dawało komfort termiczny. Prognozy zresztą też wyglądały korzystnie. Plan mieliśmy prosty – zacząć spokojnie, nie dać się ponieść tłumowi i robić swoje. Aha, no i nie zgubić się w tłumie. Chcieliśmy zmieścić się w 12 godzinach i w miarę możliwości biec dalej do Wołosatego.
Wiedzieliśmy jak kształtowały się międzyczasy na poprzednich Rzeźnikach dla poszczególnych rezultatów końcowych i zamierzaliśmy skorzystać z tej wiedzy. Nauczeni rajdowym doświadczeniem, nie nastawialiśmy się na nadmierne wygody w trakcie biegu – w plecakach mieliśmy tylko trochę picia i jedzenia mającego wystarczyć do najbliższego punktu kontrolnego, lekkie kurtki i parę drobiazgów.
Kilka minut po 3:30 po okolicy rozniósł się huk wystrzału, zabawa właśnie się zaczęła. Pierwsze kilometry to dość szeroka, utwardzana droga do Jeziorek Duszatyńskich, kawałek podejścia na Chryszczatą (tutaj już wkroczyliśmy w świat bieszczadzkiego błota) i zbieg na Przełęcz Żebrak. Pokonaliśmy ten odcinek dość spokojnie, bez rwania i niepotrzebnego gonienia, rozgrzewając się stopniowo. Biegliśmy wszędzie tam gdzie teren swobodnie puszczał (czyli poza podejściami), a na zbiegach sprawdzaliśmy jak spisują się nasze buty na obłoconej nawierzchni. Spisywały się wyśmienicie.
Na pierwszym punkcie pomiaru czasu powiedziano nam, że było już ok. 100 zespołów. Wydawało mi się to dość sporo, pomyślałem, że albo ludzie mocniej przytrenowali albo będą odpadali w drugiej części biegu. Prawda jest taka, że w biegach ultra decydujące jest nie pierwsze 50 km, a ostatnie 20. Później, z tabeli wyników, wyczytaliśmy, że – owszem – byliśmy w okolicach pierwszej setki, ale zawodników, a nie zespołów! Bądź co bądź, spora różnica.
Aż do Cisnej czuliśmy się bardzo dobrze, humory dopisywały, wykorzystywaliśmy wszystkie zbiegi i wypłaszczenia, na których nie hamowaliśmy nóg. Na przepaku chwilę zamarudziliśmy, dobraliśmy jedzenie i picie, kijki w ręce i ruszyliśmy dalej. Trzymaliśmy się mniej więcej założonych czasów i byliśmy optymistycznie nastawieni co do końcowego wyniku.
Jakieś pół godziny później nie było już tak kolorowo. Czuliśmy, jak strome podejście na Małe Jasło odcinało nam stopniowo dopływ energii, zdecydowanie zwolniliśmy i nie mieliśmy z czego wykrzesać sił. Zaaplikowaliśmy sobie batoniki i żele energetyczne i po jakimś czasie było trochę lepiej, chociaż aż do przepaku w Smerku nie byliśmy demonami prędkości, mimo że i tak staraliśmy się biec tam, gdzie tylko się dało.
Ten odcinek kosztował nas zdecydowanie najwięcej, na wzajem motywowaliśmy się do dalszego wysiłku i wmuszaliśmy w siebie kolejne batoniki i picie. To właśnie wtedy powiedzieliśmy sobie głośno, że nie damy rady dotrzeć do Wołosatego, a samo ukończenie Rzeźnika w 12 godzin będzie sukcesem. Paradoksalnie najgorszym odcinkiem była prowadząca w dół kilkukilometrowa, szeroka „droga Mirka”. Nudna jak flaki z olejem. Momentami przechodziliśmy do marszu, by po chwili ustalać od kiedy wznawiamy bieg.
– Od czwartej kałuży z lewej strony!
albo
– Od tych ściętych drzew z prawej.
– No dobra, ale od początku, czy końca?
– Od końca.
– Nie no, to chociaż od środka.
– Od końca.
– No dobra.
Ku naszemu zdziwieniu, na przepak dotarliśmy idealnie według planu. Tak jak poprzednio – uzupełniliśmy bukłaki, porwaliśmy kilka batoników, bułkę i w drogę.
Akurat w Smerku popełniłem mały błąd. Michał zdecydował, że chce zmienić skarpety na ostatnich kilka godzin. Z racji tego, że w startach zespołowych dobrze jest robić te same rzeczy w tym samym momencie (dla zaoszczędzenia czasu), poszedłem w jego ślady. Pomysł był o tyle dobry, że przed nami były już w większości połoniny, gdzie słońce i wiatr dawno już wysuszyły błoto. Mieliśmy więc spore szanse, żeby odtąd mieć już suche stopy. Przy okazji powinienem był jednak zmienić getry na krótkie spodenki, było już dość ciepło i potem niepotrzebnie się gotowałem.
Podejście na Smerek (wcześniejszy Smerek był miejscowością, teraz gramoliliśmy się na szczyt Smerek, jakieś 600 m wyżej) również nie należało do najprzyjemniejszych, chociaż zaczynałem odczuwać zbawienny wpływ pochłoniętego niedawno batonika. Michał też napierał do przodu, chociaż miał coraz większe problemy z przyjmowaniem pokarmów, jego żołądek odmawiał już trochę współpracy. Na dodatek z poprzednich 72 godzin spał może 6, więc wykazywał tendencję do zasypiania ;) Parę razy rzucił nawet, że nie damy rady ukończyć w 12h. Każdorazowo spokojnie wyprowadzałem go z błędu, namawiałem do chociaż kilku łyków wody i przekonywałem, że dociśniemy na ostatnim zbiegu.
Kawałek przed „Chatką Puchatka” odbiegłem kawałek do przodu i w czasie gdy Michał zbliżał się do schroniska, zdążyłem kupić od dawna wyczekiwaną Coca Colę. Nie po raz pierwszy na tego typu zawodach słodka, kipiąca kofeiną i niezwykle energetyczna Cola okazała się być zbawienna, bardziej niż niejeden izotonik.
Przed nami były jeszcze do pokonania dwa długie zbiegi i jedno ostre podejście. Czasu nie mieliśmy wiele, więc zaczęliśmy dokręcać śrubę. Na ostatni punkt pomiaru czasu w Berehach Górnych dotarliśmy w niezłym tempie, jednak wciąż musieliśmy wtoczyć się jeszcze na Połoninę Cyrańską.
Spokojnym, ale równym tempem, dopingowani przez wielu mijanych turystów, skończyliśmy podejście na ok. 40 minut przed naszym deadlinem. Widok na Bieszczady był niesamowity, a my poczuliśmy, że nadal możemy zdążyć, choć nie było chwili do stracenia. O ile przez większą część drogi szedłem i biegłem z przodu (głównie dlatego, że tak wolę, nie lubię być za czyimiś plecami, a Michałowi to obojętne), o tyle teraz musiałem cały czas w skupieniu gonić za swoim biegowym partnerem, w którego wstąpiło zupełnie nowe życie.
Zbieg z połoniny był czystym szaleństwem, choć mimo bolących mięśni bawiliśmy się naprawdę dobrze. Wiedzieliśmy, że powinno nam się udać. Po drodze minęliśmy jeszcze 2-3 zespoły i ostatecznie po 11h 55 min przebiegliśmy przez metę, gratulując sobie udanego startu.
Kiedy już chwilę pogniliśmy rozwaleni na trawie, zainteresowałem się zupą, przygotowaną przez organizatorów.
– Chcesz zupę? – pytam Michała
– Nie wiem…
– No dobra, przyniosę Ci też.
Wracam, obok zupy stawiam dwie puszki piwa. Michał:
– Ja tak już mam, że na mecie potrzebowałbym kogoś, kto się mną zaopiekuje, wsadzi do samochodu, wykąpie, przebierze, da jeść i powie co mam robić. Jestem zupełnie niezdolny do podejmowania decyzji, nie wiem o co chodzi…
– Hehe, dobre! Chcesz piwo?
– …Nie wiem.
Michał Unolt
Comments 1