Pojechaliśmy.
By zdobyć szczyt, by powalczyć, by pobyć w dziczy górskiej, powspinać się, nacieszyć oczy widokiem surowego piękna…
Wylecieliśmy na początku kwietnia, wcześnie, tak aby mieć czas dla Góry, która schowana daleko za Doliną rzeki Barun wymaga od wspinacza czasu właśnie. Nie da się szybko. I okazało się, że mieliśmy rację. Czas w tej wyprawie miał wielkie znaczenie.
Nepal przywitał nas strajkami, a jak strajk – to strajk, stanęło dosłownie wszystko, nawet riksze i taksówki, o sklepach nie wspomnę, a potem przyszły mgły w Thumlingtar. My na lotnisko, pełni optymizmu, a tu wieść, że samoloty nie latają, i tak przez kilka dni. Gdy wreszcie dolecieliśmy, znów dogonił nas strajk. I tak na samym starcie złapaliśmy tygodniowy poślizg, do którego doszły jeszcze dwa dni czekania w dolnej bazie z powodu śnieżycy. Ale nic nie trwa wiecznie, 7. dniowy, ciężki treking przez dżunglę, piargi i przełęcze dobiegł końca, a my dotarliśmy do położonej na potężnej skalnej bule na wysokości 5650 m bazy.
Akcja górska rozpoczęła się 22 kwietnia, gdy po całonocnej śnieżycy wyszliśmy wynieść depozyt do tzw. Crampon point, stąd zaczyna się lodowiec i właściwe wspinanie. Niżej góra przypomina pokruszony kamieniołom zasłany ostrymi kamieniami, które ciągle osuwają się spod butów..
Pogoda dobra, zapał pchał nas do góry, więc w następnym wyjściu bez problemu założyliśmy CI na krawędzi śnieżnego płaskowyżu, a następnego dnia podnieśliśmy obóz do CII, który stał się później naszą “jedynką” – po aklimatyzacji dochodziliśmy tu z bazy w niecałe 6 godzin, to przymusowy spacer, droga wiedzie pomiędzy serakami i szczelinami wijąc się po śnieżnych mostkach. Niby nudno, brak trudności, ale w każdej chwili można znaleźć się kilkadziesiąt metrów niżej oglądając lodowiec od spodu, więc czujność wymagana, często słyszałem jak Kinga krzyczała na mnie: wpinaj się, wiąż… i w pamięci stawał obraz kotła w Dhaulagiri, też łatwego śnieżnego zbocza… i szczelin.
Założyliśmy CII na 6800, wykopaliśmy porządną platformę i wzmocniliśmy kopułę linami – CII to najważniejszy obóz, będzie tu stał do końca wyprawy, a wiatry mogą zdziałać cuda.
Nastał maj, a my wynieśliśmy depozyt na Makalu La na 7450, stare liny w ścianie, stare haki, wydaje mi się, że poznawałem PHZetowskie sznury sprzed dwóch lat, służą dalej – dobra robota chłopaków.
Wreszcie stanął obóz nad przełęczą, wiatr pędzi tu tumany śniegu, wieje praktycznie ciągle, tylko rano jest jako tako – potem nawet nie ma co myśleć o rozstawieniu namiotu, dlatego wychodząc z dwójki trzeba o tym pamiętać i zacząć wspinaczkę odpowiednio wcześnie, jeszcze nad ranem.
W końcu noc w C-III zaliczona, przed kolejną wygania nas z przełęczy wiatr, schodzimy do bazy… zaczynają się długie dni oczekiwania, na pogodę. Z każdym dniem mniej czasu na jeszcze jedno wyjście aklimatyzacyjne, a prognozy kiepskie. Amerykanie mówią, że wiać przestanie dopiero po 21 maja, z Polski wieje mniej – bardziej optymistycznie, guru Gabl z Austrii, Meteotest, każdy ma swój kanał pogodowy, swoją koncepcję na termin ataku… ale wszyscy czekają, na ciszę w górze. A tam wiatr podnosi śnieżne chmury na setki metrów, a sama góra “dymi pyłem” jak wulkan.
Do ataku ruszamy 20 maja, pogoda w dolinie cudna, upał na lodowcu, śnieg znika odsłaniając błękitny, twardy i niebezpieczny lód pokrywający zbocza, trzeba uważać. W drodze przychodzi najnowsze meteo, okno się przesuwa, czekamy więc w CII kolejną dobę, a góra pustoszeje, w C-III mijamy się z ostatnimi, którzy schodzą, zostajemy sami z widniejącym już tak blisko szczytem.
C-IV, 7850, wysoko, bardzo wysoko. Namiot kolebie się na wardze pod serakiem pomiędzy zboczem a szczeliną brzeżną, tuż obok bariera seraków a za nią kuluar wiodący na grań szczytową, mamy ruszyć o 2:00 w nocy…
Wieczór spędzam na wycinaniu starych lin i przenoszeniu ich do depozytu w serakach, mają posłużyć do zaporęczowania tego lodu przed kuluarem. Nadchodzi noc, wiatr i nasze samopoczucie. I ja i Kinga czujemy się źle, okno się zamyka… a szczyt pozostaje niezdobyty.
Czasu na kolejny atak już nie ma, idzie ku nam monsun, 27 maja opuszczamy bazę. Z niedosytem, ale cali i zdrowi.
Ciekaw jestem czy trzeba będzie tu wrócić? Czy góra upomni się o kolejne 5 milionów sekund? Czasem jest tak, że musimy, a czasem bez żalu wracamy do codzienności porzucając śnieżno lodowe zbocza. Czas pokaże…
Rafał Fronia
www.kingabaranowska.com