Na początku kwietnia Piotr Hercog wygrał zawody Ultra Fiord na dystansie 100 mil w chilijskiej Patagonii. Z Piotrem rozmawiamy o tym jak wyglądała trasa, co było najtrudniejsze oraz o przygotowaniach do najbliższych zmaganiach pod Mount Everestem.
Aneta Żukowska: Gratulujemy zwycięstwa w Ultra Fiord 2017! Czy możesz opowiedzieć jak wyglądały przygotowania już tam na miejscu?
Piotr Hercog: Cały nasz wyjazd był podzielony na dwa etapy, a całość trwała miesiąc. Założenie było takie, że pierwsze dwa tygodnie spędzamy na północy Chile, w większości powyżej 4000 m n.p.m. Drugie dwa tygodnie, to już góry Patagonii na południu, gdzie po tygodniu treningów zaplanowany był start w zawodach. Chcieliśmy podróżować terenowym samochodem, a jednocześnie trenować w górach. Poza przygotowaniem pod Ultra Fiord, moim głównym celem było przygotowanie pod zawody Tenzing-Hillary Everest Marathon, które odbywają się w maju. Wcześniej spałem już w namiocie hipoksyjnym. Tak więc pierwsze dwa tygodnie spędziliśmy głównie na podróżach i wysokogórskich treningach. Łącznie zrobiliśmy samochodem 8 tys. kilometrów – od wybrzeża po granicę z Peru, z finiszem wejścia na najwyższy wulkan na świecie, czyli Ojos del Salado. Ze względu na wysokość były to nieco wolniejsze treningi biegowo-trekingowe. Później przedostaliśmy się samolotem na południe, czyli do Puerto Natales, gdzie miały odbywać się zawody. Tam było nieco niżej – między zero a 2000 m n.p.m. – mogłem więc kontynuować znacznie szybsze treningi. Pojechaliśmy też na stronę argentyńską pod Cerro Torre i pod Fitz Roy, gdzie byliśmy cztery dni, zwiedzając i trenując jednocześnie.
I wreszcie nadszedł czas na zawody.
Wszystko odbywało się w okolicach parku narodowego Torres Del Paine. Na same zawody uczestnicy byli odwiezieni autokarem, start był o północy. Trasa zawodów na 100 mil w Patagonii rusza około 20 kilometrów przed parkiem narodowym, bokiem obchodząc cały masyw. Początek był łatwy, ścieżki i drogi szutrowe, choć już na drugim kilometrze trzeba było przebiec przez rzekę, więc od razu przemoczyłem buty, co mnie trochę martwiło. Ze względu na łatwość tych pierwszych 20 kilometrów, było to bardziej ściganie i badanie się z konkurentami. Starałem się kontrolować sytuację na czele stawki. Przez pierwsze 20 kilometrów biegłem wraz z Chilijczykiem. To była współpraca, razem staraliśmy się szukać oznaczenia trasy. Największą trudnością, której się obawiałem, było to, że organizatorzy przed zawodami nie dali nam możliwości ściągnięcia dokładnego tracka trasy, żeby można było go sobie wgrać w zegarek czy GPS. Z drugiej strony nie dawali także zbyt dokładnych map.
To było celowe, czy też było to niedopatrzenie ze strony organizatorów?
Myślę, że nie brali pod uwagę, że jest to ważne. Założyli, że cała trasa będzie bezbłędnie oznaczona. Oznaczyli ją dosyć dobrze słupkami z obrazkami, co ostatecznie sprawdzało się bardzo fajnie. Nie mieliśmy wątpliwości, jeśli te słupki były poustawiane dosyć blisko koło siebie. Jednak po 20 kilometrach pojawił się odcinek mgły i wtedy mieliśmy problem. Światło latarki rozpraszało się tak, że widoczność mieliśmy jedynie na około 5 metrów. Do tego brak ścieżek, były tylko łąki i pola. Na szczęście mgieł było bardzo mało, tworzyły się tylko przy wodach. Po około kolejnych pięciu kilometrach biegu z Chilijczykiem, zauważyłem, że biegnie on trochę zbyt wolno, a chciałem utrzymać swoje tempo, więc pognałem dalej. Teren się zmienił i po początkowym tempie, powiedzmy 12 kilometrów na godzinę, wpadłem na wąskie, zrobione przez zwierzęta ścieżki, trawersujące jeziora i rzekę. Właściwie do 65-kilometra było to nieustanne góra-dół, wzdłuż koryta rzeki, gdzie można było wpaść w błoto po kostki, łydki, czy nawet kolana. Brnąłem przez mikstowe tereny, włącznie z przeprawą przez jezioro, przez które trzeba było przejść wpław, z wodą po pas.
Przy jakich temperaturach powietrza?
Temperatura w nocy była od minus pięciu do plus trzech stopni. Bałem się jednak głównie pogubienia na trasie, co mogłoby być przeszkodą w zwycięstwie, nawet jeśli ma się dobrą formę. Jeszcze innym problemem było to, że przez około 90 proc. trasy nie było zasięgu sieci komórkowej. Jeśli więc ktoś by się pogubił, nie byłoby żadnej możliwości wezwania pomocy. Na szczęście okazało się, że poza krótkimi fragmentami gdzie brakowało tyczek, cała trasa była dobrze oznakowana.
Prowadziłeś cały czas, więc wyszukanie trasy było tylko na Twojej głowie?
Tak, poza tymi pierwszymi 25-kilometrami, kiedy biegłem z Chilijczykiem. W punktach kontrolnych, które były ustawione co około 15-20 kilometrów, gdzie zapisywano czasy, a sędziowie podpisywali karty startowe, nie wiedziano jak daleko za mną jest kolejny zawodnik. Biegłem więc sam, nie spotykając nikogo. Po około 65-kilometrach pojawił się odcinek wysokogórski. Żeby podejść na wyższe partie, na około 1500 m n.p.m., szło się po gołoborzach i zboczach, warunki były podobne jak w naszych Tatrach Zachodnich. Skalny odcinek przechodził wreszcie w lodowiec. Sędziowie szykowali w tym miejscu liny poręczowe w odcinkach pomiędzy szczelinami, ale byłem za szybko, przez co nic nie było jeszcze gotowe.
Poczekałeś?
Oczywiście, że nie poczekałem, czas leciał. To nie były bardzo trudne technicznie odcinki. Jeśli ktoś miał doświadczenie związane ze wspinaczką, w chodzeniu po górach, to przejście tego fragmentu nie było żadnym problemem. Problemem było duże zmęczenie, to była około 8 godzina biegu, około 70 kilometr trasy. Osoby o mniejszym doświadczeniu powinny tam jednak się asekurować, ja wspominam ten odcinek bardzo dobrze. Jednocześnie w tym momencie wschodziło słońce, pojawiły się niesamowite widoki. Wyścig wyścigiem, ale stwierdziłem że szkoda, że nie mogę sobie usiąść na dwadzieścia minut tego wchodu i w spokoju pooglądać.
Kolejny odcinek wiódł wzdłuż bocznych koryt rzeki, po terenie bagienno-dzikim, co chwilę wpadało się w błoto, nie dało się biec. 25 kilometrów udręki. Od setnego kilometra teren był łatwiejszy – lekkie górki, szutrowe ścieżki lub po łąkach. Wspominam to jednak jako odcinek trudniejszy dla psychiki, bo choć można było szybko się poruszać, trzeba było przede wszystkim uważać na tyczki, żeby się nie pogubić. Jednocześnie chciałem cały czas biec, żeby utrzymać tempo. Nie wiedziałem co się dzieje z tyłu, czy ktoś mnie goni.
Nie byłeś tam sam, jakie wsparcie mogli Ci na tej trasie zaoferować koledzy?
Był ze mną Wojtek Grzesiok i Piotrek Dymus. Mieli samochód i mogli się poruszać, ale niewiele mogli zdziałać. Organizatorzy postanowili, że zawodnicy nie mają możliwości otrzymania pomocy z zewnątrz, nawet na punktach kontrolnych. Koledzy nie mogli więc nic mi podać. Wsparcie było raczej iluzoryczne, ale przynajmniej mogli porobić kilka zdjęć w końcowej fazie biegu i czekać na mnie na mecie.
Po biegu przyznałeś, że Ultra Fiord był trudniejszy niż UTMB.
Teren był trudniejszy. W UTMB biegnie się pięknym terenem dookoła Mont Blanc, cały czas po ścieżkach, spokojnie można się tam rozpędzić, mimo że przewyższenia są większe. W Patagonii główna część biegu prowadziła po bagnach, do tego przejścia przez rzekę, po lodowcu, po ruchomych gołoborzach, było to więc dużo trudniejsze wyzwanie. Inne osoby, które ukończyły ten bieg, przyznały to samo. Do tego kontakt z kimkolwiek był znikomy. Od początku do końca musiałem polegać na sobie.
Teraz Twój najbliższy plan to Tenzing-Hillary Everest Marathon, który startuje 29 maja.
W sezonie zaplanowałem sobie, że to będzie mój najważniejszy start. Dlatego wszystko było podporządkowane aklimatyzacji, nawet kosztem startu w Patagonii, bo ze względu na wysokość nie mogłem zrobić szybkich, klasycznych treningów. Po powrocie miałem tydzień odpoczynku po zawodach, jednak już po tygodniu musiałem się szybko wziąć za treningi złożone z intensywnych obciążeń, wraz ze spaniem w namiocie hipoksyjnym. Staram się znaleźć złoty środek pomiędzy ciężkimi treningami biegowymi a łapaniem wstępnej aklimatyzacji w namiocie. Jest to trudne, bo gdy przeszarżujemy w którąkolwiek ze stron, może dojść do przetrenowania. Już 4 maja wylatuję do Nepalu. Jadę z przyjacielem, który jest jednocześnie fizjoterapeutą. Przerzucamy się na 3500 m n.p.m., gdzie chcę spędzić trzy tygodnie na treningach. Na pewno obsada na Evereście będzie dużo mocniejsza. Bieg ten obstawiają głównie rdzenni mieszkańcy, wybiegani sportowcy, którzy mają naturalną aklimatyzację. Na podium są Nepalczycy, którzy służą w armii nepalskiej. Będzie to więc trudne wyzwanie. Uczę się też gdzie znaleźć kompromis pomiędzy sportowym wytrenowaniem a aklimatyzacją. W tym będzie tkwił diabeł, czy znalazłem odpowiednią równowagę.
Masz specjalną strategię na ten bieg?
Na razie nie, dopiero gdy znajdę się na miejscu poukładam sobie więcej. Po dwóch tygodniach już będę wiedział jak czuje się mój organizm na tej wysokości. Są tam trzy dystanse: półmaraton, klasyczny maraton i 60-kilometrowy bieg ultra. Lepiej czuję się na dłuższych dystansach, jednak decyzję podejmę na miejscu. Bieg ultra to ta sama trasa co maraton, ale w dwóch-trzecich robi się dodatkowy odcinek.
To dopiero początek sezonu, jakie masz kolejne plany?
Później dwa miesiące chcę poświecić na pracę, czyli organizację Supermaratonu Gór Stołowych oraz Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich w Lądku-Zdroju. Wstępnie w sierpniu chcę już się odbudowywać sportowo. Planuję pojechać na zawody w Alpy na 100-kilometrową trasę – Pitz Alpine Glacier Trail. Udało mi się tam w ubiegłym roku wygrać, więc będę chciał bronić zwycięstwa. W drugiej części sezonu mam plan na Jebel Toubkal, są tym 100-kilometrowe zawody, ale także w grudniu chcę wystartować w pierwszej edycji maratonu na Kilimandżaro.
Podczas naszej ostatniej rozmowy, wspominałeś także o planach z Piotrem Pustelnikiem, również w Patagonii.
Piotrek na jesieni miał drobną kontuzję, więc nie byliśmy w stanie przygotować czegoś, co miałoby sens także z punktu widzenia sportowego. Piotrek jedzie na trawers od wybrzeża Antarktydy do bieguna południowego, więc wstępnie ustaliliśmy, że w okolicach naszego wypoczynku, czerwiec-lipiec, wymyślimy sobie wspólny szybki i ciekawy projekt na jesień. Mam nadzieję że się wreszcie uda.
Życzymy powodzenia w kolejnych startach, a przede wszystkim w Tenzing-Hillary Everest Marathon!