Ryszard Pawłowski i Tomasz Bryl jako pierwsi Polacy w historii zdobyli 17 stycznia 2024 roku Mount Sidley, szczyt najwyższego wulkanu Antarktydy. Przybliżyli się tym samym do ukończenia swojego projektu – Wulkanicznej Korony Ziemi, czyli wejścia na najwyższe wulkany każdego z siedmiu kontynentów. O wyzwaniach związanych z tym przedsięwzięciem opowiada Ryszard Pawłowski, himalaista, instruktor wspinaczki i laureat Super Kolosa w 2020 roku.
***
Julia Klimek: Gratuluję udanego wejścia na Mount Sidley. Został już tylko jeden wulkan.
Ryszard Pawłowski: Tak, został nam Ojos del Salado (6893 m), który jest najwyższym szczytem na tej liście. Będzie to zdecydowanie łatwiejsza sprawa – przede wszystkim koszt tej wyprawy jest zdecydowanie niższy niż ostatniej, a do tego czas realizacji nie jest tak ograniczony. Moglibyśmy nawet od razu tam zostać, bo okres jesienno-zimowy jest najlepszy na wchodzenie na Ojos del Salado, ale ze względu na napięty grafik Tomek zaproponował termin jesienny 2024. Zaczyna się wtedy też sezon na Aconcaguę i być może spróbujemy na nią wejść, bo Tomek jeszcze tam nie był. Jeśli wszystko będzie sprzyjało, to pokuszę się o takie szybkie wejście, dla mnie to był by już trzydziesty piąty raz. Głównie jednak chodzi o zamknięcie projektu „Korona Wulkaniczna Ziemi” a Ojos del Salado będzie ostatnim siódmym szczytem korony.
Czy wejście na Mount Sidley było trudne technicznie?
Chodzę już ponad 50 lat po różnych górach, w tym ośmiotysięcznych i mam olbrzymie doświadczenie, więc nie podchodzę do tego jako do trudności technicznych. Nie było tam trudności, jakich można się spodziewać po innych technicznych górach. Z pełnym przekonaniem mogę jednak powiedzieć, że była to jedna z najbardziej stresujących wypraw ze względu na to, że gdyby coś nie poszło zgodnie z planem, np. nie udałoby się nam dolecieć w terminie, załamała by się drastycznie pogoda to prawdopodobnie w tym roku nie dalibyśmy rady wejść. W górach nawet najwyższych, jeżeli nie ma pogody, to można poczekać tydzień lub dwa i spróbować ponownie. Tutaj nie mieliśmy żadnego czasowego marginesu.
Startowaliśmy z trzech tysięcy metrów. Towarzyszący nam przewodnik Amerykanin Jared Vilhauer miał bardzo precyzyjne prognozy pogody i powiedział, że mamy tylko jeden dzień na wejście, a potem pogoda się załamie. I rzeczywiście tak się stało. Gdy zeszliśmy do obozu II, załamanie pogody przytrzymało nas na 48 godzin. Nie mogliśmy zejść, bo wiał bardzo mocny wiatr i był silny mróz. Musieliśmy zabezpieczyć namiot czekanami i trzymać go od środka, żeby nas nie zwiało. Po dwóch takich nocach pogoda się poprawiła i mogliśmy zejść gdzie na dole czekał na nas samolot. Było trochę kłopotu, bo trzeba było odkuwać zamarznięte płozy samolotu, żeby wystartować zgodnie z harmonogramem. 21 stycznia wylecieiiśmy z głównej bazy Union Glacier w kierunku Punta Arenas, potem z Santiago do Madrytu i z Madrytu przez Helsinki do Warszawy. Podróż trwała dwadzieścia kilka godzin w jedną i tyle samo w drugą stronę. Gdy panowie w liniach lotniczych dowiedzieli się o naszej wyprawie, dostaliśmy z Punta Arenas do Santiago klasę Business, a później, na trasie z Santiago do Madrytu pierwszą klasę z miejscami leżącymi podczas dwunastogodzinnego lotu. Mieliśmy wszelkie udogodnienia włącznie z drinkami na życzenie, więc mogliśmy komfortowo wypocząć po naszej przygodzie.
Czyli trudności nie były natury technicznej, lecz raczej logistycznej?
Głównie było to logistyczno-finansowe wyzwanie. Ja mam ogromne doświadczenie, jestem instruktorem alpinizmu, jestem przewodnikiem, więc byłem w różnych górach świata. Dla mojego kolegi wcale nie było tak łatwo. Przypomnę, że tym roku próbowało wejść na tę górę tylko 10 osób. My jesteśmy pierwszymi Polakami, którym się to udało. W historii zdobyło ją nie więcej niż pięćdziesięciu ludzi. Dla porównania, na Mount Vinson w tym roku próbowało wchodzić 150 ludzi z dużym powodzeniem, a łącznie weszło na nią ponad 20 Polaków.
Nie jest to tajemnica, że na tę wyprawę trzeba było wyłożyć tysiące dolarów. Oczywiście ja osobiście takich pieniędzy bym nie miał. W to wchodziło ubezpieczenie – Amerykanie bardzo restrykcyjnie przestrzegają formalności, żeby wszystko było w porządku. Musieliśmy być ubezpieczeni, a nikt w Europie nie chciał się tego podjąć. Dopiero firma ubezpieczeniowa w Stanach to zrobiła – ja byłem ubezpieczony na okrągłe milion dolarów.
Czy przy wyjazdach na te szczyty korzystacie z agencji?
Prawie zawsze – czy to będąc w Tanzanii, Iranie, w Papui-Nowej Gwinei, Meksyku, czy na Antarktydzie – korzysta się z agencji, które działają na miejscu. Byłem na przykład 50 razy w Nepalu, ale za każdym razem korzystałem z usług agencji. Jeżeli się wydarzy jakiś wypadek, mogę liczyć na zorganizowanie pomocy, więc to jest ze wszech miar absolutna konieczność. Oczywiście muszą to być zaufani ludzie. Bez nich często nie można załatwić odpowiednich pozwoleń. Nie ma się też pewności, że jeżeli nagle się coś wydarzy, to Szerpowie albo przewodnicy nie zostawią nas gołych i wesołych. Miejscowi przewodnicy wszystkich znają, nie tylko logistykę wejścia, i potrafią wynegocjować coś z lokalną ludnością. Podczas pobytu na Papui-Nowej Gwinei opiekujący się nami przewodnik negocjował z miejscowymi, którzy w ogóle nie chcieli przepuścić wyprawy, dopóki nie odpalił im pewnej sumy pieniędzy. Każdy tam dba o swoje interesy.
Jaka jest Pana rola na tych wspólnych wyjazdach?
Poznaliśmy się z Tomkiem Brylem trzy lata temu i nie wybrał mnie „na piękne oczy”. Od razu zdecydował się na jeżdżenie razem, bo zauważył, że jestem profesjonalistą i że się doskonale dogadujemy i uzupełniamy. Jestem takim aniołem stróżem, który patrzy na przykład, czy Tomek ma dobrze zapięte raki, czy nasz przewodnik wygląda na godnego zaufania i potrafi nam zapewnić bezpieczeństwo, albo czy nie stara się nas jakoś oszukać.
Tomek najczęściej załatwia stronę logistyczną przed wyjazdem: pozwolenia, agencje, przeloty, które nie są tanie. W naszym interesie jest, żeby wyprawa odbywała się bezpiecznie, ale też z sukcesem i odpukać, na razie udaje nam się to wszystko perfekcyjnie. Mam nadzieję, że ten ostatni szczyt, który nam pozostał do Wulkanicznej Korony Ziemi, uda się nam zrealizować na jesieni. Bardzo się cieszę i już nie mogę się doczekać na tę wyprawę chociaż jestem wielkim optymistą.
Ma Pan 73 lata, co czyni Pana najstarszym człowiekiem na szczycie Mount Sidley. Czy może Pan zdradzić, jaki jest sekret Pana kondycji?
Dla wielu ludzi to ważne, że jestem najstarszym człowiekiem na świecie, który zdobył ten szczyt. Takie określenia rozpalają ich wyobraźnię. Natomiast ja mówię ze śmiechem, że wolałbym być najmłodszym człowiekiem na szczycie. Wspinam się już jakieś 55 lat. Jestem przekonany, że przede wszystkim są to geny. Oczywiście zawsze trzeba im w jakiś sposób pomóc, chociażby stylem życia. Nigdy nie paliłem, nawet nie miałem w ustach papierosa. Alkohol tylko w niedużych ilościach. Od najmłodszych lat starałem się żyć sportowo, byłem członkiem różnych klubów – boks, zapasy, strzelanie, judo. Od ponad 30 lat gram w tenisa, chodzę na ściankę wspinaczkową i wspinam się w różnych górach świata. Podtrzymuję swoją kondycję. Koledzy wiele młodsi ode mnie łapią kontuzje — to ramienia, to nogi, to palca. Mnie, być może przez moje doświadczenie i treningi na razie wszystko to omija.
Za każdym razem podkreślam też, że do sukcesów we wszystkim, co robimy – zwłaszcza jeżeli są to jakieś dokonania ekstremalne czy niebezpieczne – ważne jest szczęście. Zdarza się, że ktoś odpadnie z dwóch lub trzech metrów, uderzy głową i się połamie lub zabije. Ja miałem dużo przygód, na przykład spędzałem noc na 8,5 tysiącach metrów. Niektórzy w tym czasie umierali albo doznawali takich odmrożeń, że amputowano im palce lub nos itp. Ja nie doznałem żadnych odmrożeń. Gdy spadałem z lawiną, czy miałem jakiś niebezpieczny biwak, to mi się udawało. To nie zawsze była zasługa umiejętności, odporności czy mojego doświadczenia, tylko łut szczęścia. Szczęście trzeba mieć i ja o tym doskonale wiem. Wiem też, że teraz mam już swoje lata, więc staram się nie szarżować.
Ale mimo wszystko cały czas Pan działa wspinaczkowo.
Wspinam się cały czas, również po drogach trudnych, np. za jakiś czas wylatujemy do Norwegii na wspinanie z kolegami z klubu. Prawie każdego roku tam spędzamy czas, na lodospadach często są jakieś ekstremalne wyzwania. Natomiast nie ukrywam, że mam kolegów dużo młodszych, którzy wspinają się już teraz lepiej ode mnie. Jestem ich partnerem, dlatego że jako przewodnik i instruktor potrafię asekurować, mam duże doświadczenie, uzupełniamy się w tym zespole.
Nadal pomaga Pan też swoim klientom wchodzić na różne szczyty. Czy da się w takiej sytuacji mówić o „rutynie”, czy nadal sprawia to Panu frajdę?
Po górach chodzę ponad 50 lat, więc to musi mi się podobać, muszę to lubić. Czasem, gdy ktoś pyta, czy nie znudziło mi się wchodzenie po raz czterdziesty na Elbrus, czy dwudziesty ósmy na Ama Dablam, mówię: „gdybym był wysoko postawionym prezesem czy dyrektorem, to bym chodził tysiące razy do tego samego, klimatyzowanego biura. Może miałbym jedną czy drugą sekretarkę. Czy to nie byłoby bardziej nudne od tego, co robię?”
Teraz robię to, na co mam ochotę. Wybieram wyprawy, które mi odpowiadają. Dodatkowo sprzyja mi w tym szczęście, że zauważa mnie ktoś, kto ma pieniądze, chce wziąć udział w jakiejś wyprawie i prosi, żebym to ja był jego partnerem wspinaczkowym czy przewodnikiem. Tylko się z tego cieszę i muszę powiedzieć szczerze, że to mnie nie nudzi. Sprawia mi to ogromną przyjemność i dopóki jestem zdrowy, dopóki się nie kontuzjuję, to na pewno będę to robił, bo jestem do tego przyzwyczajony. Nie jest to dla mnie żaden przymus. A w górach najwyższych, nawet jeśli biorę udział w ryzykownych przedsięwzięciach, wszystko kontroluję.
Który wulkan z dotychczasowo zdobytych uznaje Pan za najciekawszy?
Z wulkanami jest tak, że liczy się nie tylko sama góra, wysokość i trudności, ale też otoczenie, w którym się znajdujemy. Duże wrażenie wywarł na mnie wulkan Mount Giluwe w Papui-Nowej Gwinei. To jest najwyższy wulkan Australii i Oceanii, ma tylko 4368 metrów, ale jest tam niesamowicie. Udało nam się wejść na niego, mimo że szliśmy cały czas w deszczu, a stoki były trawiaste, bardzo trudne i niebezpieczne. Później spędziliśmy świetny czas, bo oglądaliśmy występy miejscowych zespołów. Piękna przygoda. Kiedyś nawet nie marzyłem, że będę w Papui-Nowej Gwinei. Byliśmy też na Pico de Orizaba w Meksyku, ten wulkan ma 5636 metrów. Nigdy wcześniej nie byłem w Meksyku. Najpierw zwiedziliśmy piramidy Azteków, coś pięknego! Na wulkan wchodziliśmy trudniejszą drogą, niż normalnie się wchodzi. Próbowaliśmy najpierw wejść tą drogą „tradycyjną”, ale było kamieniście i nie podobało nam się, więc wybraliśmy trudniejszą drogę, taką śnieżno-lodową. Nie było to łatwe. Mieliśmy, jak zawsze, dodatkowego lokalnego przewodnika. Tomasz Bryl ma mniejsze doświadczenie, więc jest z nim połączony liną, natomiast ja filmuję, robię zdjęcia i to ja decyduję, w jaki sposób idę. W Iranie po raz pierwszy wchodziłem na wulkan Demavand o dość dużej wysokości (5610 metrów), który też nie był łatwy, ale widoki były bardzo malownicze, bo wydobywały się z niego wyrażnie widoczne gazy wulkaniczne.
Dwa szczyty robiliśmy oddzielnie, gdy się jeszcze nie znaliśmy. Byłem na Elbrusie – to nie tylko najwyższy szczyt (5642), ale też wulkan, wszedłem na niego 40 razy. Kilimandżaro to też była przygoda. Przy wchodzeniu widzi się rezerwaty przyrodnicze np:.Serengeti, dużo zwierząt, plantacje kawy. Każdy z tych wulkanów ma jakieś piękne otoczenie.
Czy poza wulkanami realizujecie z Tomaszem Brylem inne wyprawy?
Kiedyś byliśmy w Kolumbii, mimo że tam nie było żadnego wulkanu. Odwiedziliśmy przy okazji Karaiby i Zaginione Miasto, które powstało 800 roku naszej ery w dżungli, a zostało odkryte w latach 70. To są takie atrakcje, których ja – będąc młodym, czy nawet teraz – nie mogłem sobie wyobrazić, bo nie byłoby mnie na nie stać. Skoro otworzyła się taka możliwość, to staram się z tego korzystać. Staram się przy tym swoją pracę wykonywać jak najlepiej, bo to obopólna satysfakcja: że wchodzimy z Tomkiem wspólnie na te szczyty, że przykładam do tego swoją rękę. To nie tak, że nastawiliśmy się na same wulkany. Byliśmy też w Pirenejach, Tatrach i Alpach. Myślę, że gdy będziemy w Chile, to nie skończy się na wejściu na wulkan, ale też pozwiedzamy sobie Amerykę Południową np. Patagonię.
Czyli tytuł pierwszych Polaków z Wulkaniczną Koroną Ziemi to tylko wisienka na torcie?
Nie jestem kimś, kto postawił sobie za cel zdobycie tych wulkanów na zasadzie wyliczania: pierwszy, drugi, trzeci, czwarty, bo równolegle z tym wszystkim robię coś innego. Szkolę młodych ludzi w Tatrach, czy w skałkach. Wyjeżdżam w Alpy lub gdzieś na wspinanie lodowe. Traktuję to wciąż jako nieustającą przygodę, tym bardziej że zdrowie mi dopisuje i wciąż czuję entuzjazm do tego, co robię. Za każdym razem podchodzę do tego profesjonalnie. To, że będziemy pierwszymi Polakami, to jest jedno. Natomiast każdy z tych szczytów i każdy ten rejon, w którym jesteśmy, to jest dodatkowa, niesamowita przyjemność. Nie patrzymy tylko na to, żeby tam wejść i już, ale korzystamy ze wszystkiego, co dane miejsce oferuje.