Kątem oka zerkam za okno, drugim – na zdjęcie stojące przede mną. Przygarbione, dobrze mi znane, ciągle żywe postaci, w grubych kurtkach, kapturach i czapkach krzątają się przy niewielkim ognisku. Oczami wyobraźni widzę, jak płomienie porywa wiatr, przed którym nie ma schronienia. Przypominam sobie zimno tego wieczoru i trud związany z przygotowaniem wigilijnej kolacji. Przypominam sobie piękno scenerii, które łatwiej docenić jest teraz – z perspektywy czasu.
Niemal rok temu szereg decyzji, wydarzeń i przygód sprowadził nas w to miejsce. Po sześciu miesiącach dotarliśmy do półmetku naszej podróży, która, tak jak to podróże mają w zwyczaju, zdążyła solidnie dać już nam w kość, nie pozostała obojętna na ludzkie słabości oraz zrobiła bezpardonowe przemeblowanie punktów w naszym osobistym układzie wartości, czasu i miejsca. I chyba właśnie dlatego, w obliczu zbliżających się Świąt, moje myśli powracają do wydarzeń sprzed roku. Do grudnia spędzonego w Nevadzie, w okolicach Las Vegas.
O pustyni
– W którą stronę strzelacie?
– … nie strzelamy… – odpowiadam zakłopotany.
Pan pick-up – broda – kraciasta koszula uznał, że w takim razie nie mamy o czym rozmawiać. Zamknął szybę i odjechał kilkaset jardów. Nie dziwi mnie zaskoczenie, które wyraźnie zarysowało się na jego twarzy, gdy zamykał szybę. Przystanął na skraju płytkiego kanionu i otworzył pakę, na której leżało kilkanaście sztuk broni.
Łącznie, przez tych kilka zimowych miesięcy, odwiedziliśmy różnego rodzaju pustynie. Na południu jest ich sporo. W zasadzie są tu tylko pustynie i góry. Miało być ciepło, lecz, niestety, zdarza się to rzadko. Kolejne dzikie i puste obszary, czerwone, szare i żółte, wyższe i niższe – niemal wszystkie witają nas chłodem. Podnóże Sierra Nevady, Bishop, Death Valley, Zion, Joshua Tree. Południe Californii, Nevada i Arizona. Olbrzymie, puste przestrzenie. Idealnie nadają się do tego, aby sobie trochę postrzelać. Albo jeszcze lepiej – wysadzić coś w powietrze.
Pustynie w dużej mierze należą do BLM (Bureau of Land Management). W odróżnieniu od parków narodowych, stanowych czy lasów narodowych, przepisy są tutaj wyjątkowo liberalne. Pustynie są też łatwo dostępne – autem terenowym można zjechać z drogi w dowolnie wybranym miejscu. Dla pozostałych samochodów jest bardzo dużo szutrowych ścieżek prowadzących donikąd. Idealnie. Obszary BLM przyciągają nie tylko pasjonatów broni palnej, których tu, oczywiście, nie brakuje, ale również kierowców off-roadowych, motocyklistów oraz różnego rodzaju włóczęgów. Dozwolone jest strzelanie, fajerwerki, palenie ognisk i nocowanie, bez jakichkolwiek limitów.
Na szczęście pustyń jest więcej niż ludzi. Szczególnie nocą, gdy niebo jest czyste, można poczuć się jak na innej planecie. Odosobnienie i cisza na taką skalę są chyba niespotykane w Europie. Piasek, kamienie, skarłowaciałe uschnięte krzaki i kępy traw i surrealistyczne sukulenty. Czasami dodatkową ozdobę stanowią drzewa Jozuego, od których swoją nazwę bierze park narodowy Joshua Tree. Większość tych roślin posiada niesamowitą odporność na temperatury, zarówno wysokie, jak i niskie, oraz niedobór wody. Dużo mniej przedstawicieli świata zwierząt jest w stanie poradzić sobie w tych trudnych warunkach. Zimą nie spotkaliśmy ich zbyt wiele. Zaledwie kilka kojotów, kruków i sępów.
Ogniska podczas biwaków na pustyni, szczególnie gdy temperatury spadają poniżej zera, są podstawowym elementem przetrwania. Oczywiście, dają ciepło, ale gwarantują też poczucie komfortu, bezpieczeństwa i dodają otuchy. W brew pozorom odnalezienie drewna nie jest zazwyczaj trudne. Wysuszone krzaki i trawy palą się dobrze. Niestety, znikają szybko i wydzielają nieprzyjemny zapach. Nigdy wcześniej nie przypuszczałem, że za przyjemność samą w sobie uznamy spalenie wcześniej zaoszczędzonych sosnowych gałązek. Zabraliśmy je z Bishop i pięknie pachniały żywicą.
Pustynie i kamieniste płaskowyże otaczają Vegas ze wszystkich stron. Dojeżdżając do miasta, można odnieść wrażenie, że po wielogodzinnej eksploracji Marsa dotarliśmy do metropolii założonej przez jakąś nieznaną cywilizację. Zresztą, wjeżdżając w głąb miasta, można odnieść podobne wrażenie.
O życiu
Po pół roku życia w większości spędzanego wśród niemal nieskażonej ręką ludzką natury, nasze zmysły wyczuliły się… niestety. Wjeżdżając do dużych miast, a chyba szczególnie do Vegas, to raczej my czuliśmy się jak przybysze z innej planety.
Jeden, dwa dni to wystarczający czas, aby zwiedzić (bardziej „odwiedzić”) to miasto. Wrażenia, jakie wywożą turyści, zapewne często przypominają te zaczerpnięte z obrazów filmowych. Jeśli jednak zostaniemy tu kilka dni dłużej, przejdziemy się po mniej uczęszczanych ulicach, wejdziemy do kilkunastu kasyn, pójdziemy wraz z miejscowymi na pizzę i do baru, a noc spędzimy w najtańszym motelu, którego pokoje wynajmowane są częściej na miesiące niż dni, zaczniemy dostrzegać drugie oblicze Las Vegas.
Pożółkłe tapety, mętny plastik żyrandoli udających nieudolnie kryształy, wszechobecne wykładziny, łuszcząca się „złota” farba balustrad, brudne, przesiąknięte alkoholem i dymem papierosowym, ciemne i duszne wnętrza kasyn i restauracji we wnętrzu olbrzymich hoteli, które huczą i drżą od tysięcy ludzi płacących za to, by ktoś odbierał im życie. Stopniowo, powoli. Ciemne i mętne są też oczy i zęby tych ludzi. Ich sylwetki, tłuste i zgarbione nad automatami do gier, mechanicznie powtarzają w nieskończoność te same czynności. Jednoręki Bandyta okrada ich nie tylko z pieniędzy, ale też z czasu. O 10, o 20, i o 2 w nocy. Na okrągło, 7 dni w tygodniu. Na ulicach bezdomni mieszają się z ulicznymi grajkami, impersonatorami, striptizerkami, tłumami starych „milionerów” w kwiecistych koszulach, krótkich spodenkach i skarpetach do kolan oraz anturażem przyszłych mężów i żon, którzy „po raz ostatni” przyjechali zaszaleć do Vegas. Trudno jest odróżnić jednych od drugich. Wszyscy są obłąkani. I to nie w dobry sposób.
Vegas nie jest już miastem Franka Sinatry. Może w połowie minionego stulecia wszystko wyglądało inaczej, a może jest to po prostu magia szklanego ekranu. Dla mnie dogorywającego ducha miasta lepiej oddaje „Leaving Las Vegas” niż „Oceans’ Eleven” z Clooney’em i Pittem.
Zostawmy więc Vegas. Wyjedźmy na zachód, aby w ciągu zaledwie pół godziny dotrzeć do parku narodowego Red Rocks oraz Calico Basin, w którym znajduje się znany rejon boulderowy. Mniej zainteresowani wspinaniem na zachód od miasta znajdą inne atrakcje. Hoover Dam, oraz głębokie i kręte kaniony prowadzące do naturalnych, ukrytych wśród skał gorących źródeł, które szczególnie w grudniu stanowią bardzo przyjemną odmianę od zimna. Kawałek dalej rozciąga się fantastycznie położone Lake Mead. Piękne widoki, malutkie oazy zieleni i gorące źródła są o tej porze roku zupełnie opustoszałe.
A wokół pustynie. Poprzecinane odległymi pasmami górskimi, których szczyty w grudniu przyprószone były lekko śniegiem. Co prawda „nevada” oznacza „pokryta śniegiem”, ale odnosi się to bardziej do północy stanu, która charakteryzuje się zupełnie innym klimatem. U nas (na samym południu) śnieg padał tylko w Wigilię. Częściej zdarzały się deszcze i gwałtowne ulewy. Z tego powodu często zmuszani byliśmy do zmiany planów i lokalizacji.
Czasami w pobliżu Kraft Boulders, rzadziej na parkingu w Las Vegas, jeszcze rzadziej w tanim motelu na Fremont Street. Najczęściej jednak spaliśmy na pustyni. Na płaskowyżu lub na północny wschód, przy drodze międzystanowej nr 15 prowadzącej do Zion. Za każdym razem, gdy dźwignię biegów Potwora przestawiałem na P, pustynia stawała się domem. Góry, lasy, stepy… nie będą mi chyba nigdy tak bliskie. Pustynia daje niesamowite poczucie wolności, przestrzeń, która wydaje się być olbrzymia i lekka. Inaczej słychać tam dźwięki, głosy i wiatr. A czasami nawet sama pustka pobrzmiewa.
O wspinaniu
Red Rocks poznaliśmy dobrze. Przecież już z początkiem grudnia dotarliśmy w te okolice. Zgodnie z planem czas do końca roku spędziliśmy w skałach i na baldach, na zmianę pałętając się po okolicy oraz po ulicach, barach i kasynach Las Vegas. Krótkie dni, zmienna pogoda, zmęczenie i zimno wpływały na nieregularność i trudny do określenia stosunek dni wspinaczkowych do restów. Mocniej w pamięci utkwiło mi miasto, okolice i wydarzenia z tego okresu niż samo wspinanie. Nie oznacza to, że nie było ciekawe.
Skały Red Rocks położone są w większości na terenie parku narodowego o tej samej nazwie. Przez park prowadzi jednokierunkowa pętla o długości 13 mil. Sektory rozrzucone są wśród czerwonych wzgórz i wąwozów, a wędrówkę do nich rozpoczyna się zawsze z wygodnie rozmieszczonych parkingów. Podejście w skały jest zazwyczaj krótkie, jednak bardzo często skomplikowane. Wynika to z ukształtowania terenu. Z dystansu Red Rocks wydają się być skalistymi kopułami, obłościami i pagórkami, ułożonymi jeden na drugim. To, co pozostaje w ukryciu, to wąwozy, kaniony i wyżłobione w piaskowcu głębokie koryta rzek, które latem i zimą są zupełnie wyschnięte. Po kilkudziesięciu metrach wchodzimy w głąb labiryntu i tracimy zupełnie widoczność. Nie da się już dostrzec żadnej skałki czy upatrzonego sektora. Dlatego dobrze jest zaplanować trasę już na parkingu, a przy każdej nadarzającej się okazji dopytywać napotkanych miejscowych wspinaczy.
Samo wspinanie? Estetyczne, różnorodne, wymagające. Jednak należy pamiętać o tym, że poszczególne rejony, a nawet sektory, są oddalone od siebie, a samo dotarcie do nich bywa pełne przygód. Nie da się zazwyczaj przejść pod sąsiednią ścianę z na wpół spakowanym plecakiem w jednej ręce i płachtą w drugiej. W Red Rocks przeważają drogi tradowe, choć nie brakuje sektorów czysto sportowych o zróżnicowanych trudnościach. Walorów krajobrazowych dodaje czerwony piaskowiec, który przybrał tutaj zaskakujące odcienie, wzory i formy. Jest on jednak bardzo delikatny, i co za tym idzie, po dużych opadach zakaz wspinania obowiązuje nawet przez kilka dni.
Trochę inny, bardziej żółty i ostry piaskowiec spotkamy w pobliskim Kraft Boulders. Pierwsze głazy znajdują się zaledwie kilka minut od parkingu, na którym nocowanie jest niedozwolone, choć praktykowane. Duże pole boulderowe rozciąga się u podnóży wzgórz ulokowanych niejako na tyłach Red Rocks – poza obszarem parku narodowego. Dalsze sektory boulderowe wznoszą się na zboczach, z których dobrze widać położone daleko w dole Las Vegas, oraz w głębi kanionu Gateway, gdzie warto zapuścić się chociażby na wycieczkę wśród spektakularnych form skalnych.
Oba rejony położone są na wysokości około 1200 metrów, podczas gdy Las Vegas leży na pustyni, 600 metrów poniżej. Temperatury zimą pozwalają na wspinanie, jednak po zachodzie słońca często spadają poniżej zera. Wyraźnie odczuwalna jest różnica temperatur i wilgotności pomiędzy miastem, Red Rocks oraz położonym na 1600 metrów pustynnym płaskowyżem rozciągającym się wzdłuż drogi nr 160 na północny zachód od Las Vegas. Miejsce to ma specyficzny klimat i atmosferę. Poza przecinającą pustynie drogą jest zupełnie odludne, to znaczy: spokojne i piękne. Wielokrotnie gościło nas chętnie. Również w Wigilię.
I o tradycji
– W którą stronę strzelacie?
To był jedyny człowiek, którego spotkaliśmy w dzień Wigilii.
W dwóch parach spodni i wszystkich ciepłych ubraniach krążyłem wtedy wokół naszego obozowiska i zbierałem kolczaste krzaki oraz przypominające kończyny uschnięte gałęzie joshua tree. Drewna musiało wystarczyć na całą kolację i długi wieczór. Silny wiatr od rana gonił drobiny śniegu, a szare chmury wisiały nisko nad płaskowyżem, zakrywając otaczające nas z każdej strony pasma gór. Ukryte w oddali, na horyzoncie, pokrywały się powoli białym pudrem. Pomimo tego liczyliśmy na to, że później przestanie padać, bo nie wyobrażaliśmy sobie spędzić Wigilii w ciasnym wnętrzu Potwora.
Podczas gdy ja zbierałem drewno i przygotowywałem ognisko, moja towarzyszka, i w tamtym momencie jedyna obecna na świecie osoba, stawała na głowie przy naszej turystycznej kuchence. Oboje myśleliśmy wcześniej, że Świąt nie będzie. W takich okolicznościach, w podróży, z dala od domu, nie miało przecież sensu udawać. Tak nam się wydawało. Gdy jednak zbliżył się termin Wigilii, odkryliśmy uczucia, których wcześniej nie spodziewaliśmy się po sobie zupełnie. Wiedzieliśmy już dobrze, że potrzebujemy przygody, podróży i wyzwań sportowych. Wiedzieliśmy też, że potrzebujemy siebie nawzajem. W tamtym momencie okazało się też, że potrzebujemy chociażby namiastki rodzinnej tradycji.
Dzień przed Wigilią wybraliśmy się na zakupy. Składniki na barszcz bez problemu znaleźliśmy w standardowym supermarkecie, rybę wyłowiliśmy w sklepie chińskim, a koreańskie pierożki warzywne zastąpiły nasze uszka. Kupiliśmy też ciasto i kilka innych wiktuałów. Bardziej skomplikowane było przygotowanie potraw na wigilijną kolację w naszych obozowych warunkach. Nie mieliśmy dość garnków, patelni i naczyń, a i dwa palniki okazały się w takiej sytuacji niewystarczające.
Pomimo tego wszystko udało się fantastycznie. Jedzenie było pyszne, gorące, i w miarę możliwości tradycyjne. Uzbieraliśmy chyba z sześć potraw. Za „choinkę” przebraliśmy wbitą w piasek uschniętą gałązkę przyozdobioną lampkami, które na co dzień służyły nam jako oświetlenie postojowe w Potworze. W tym roku nic pod nią nie było – aż nadto wystarczającym prezentem była sama kolacja. Ponieważ niebo nadal skrywały gęste chmury i nie było wiadomo, kiedy pojawi się pierwsza gwiazdka, zaczęliśmy po prostu, kiedy wszystko było gotowe. Nie wiem, która mogła być wtedy godzina. Byliśmy już bardzo głodni. Najważniejsze było wtedy chyba to, że wiatr zdążył się uspokoić, a po śniegu nie było już śladu. Pan w pick-upie też już dawno pojechał do swojej rodziny, czekającej na niego w ciepłym domu, gdzieś w dole, zostawiając nas samych, na naszej pustyni.
To było jedno z wielu zaskoczeń naszej podróży. I choć niezwiązane z nowymi krajami, kulturami czy ludźmi, jest chyba niemniej istotne. Wtedy, z perspektywy zimnej i ciemnej nocy, tysiące kilometrów od domu, wizja rodzinnej Wigilii spędzonej przy stole zastawionym świątecznymi potrawami, budziła tęsknotę. Klasyczny aromat choinki, piernika i grzybów. Tartego chrzanu, ryby, barszczu i miodu. Te wszystkie elementy… Pełne brzuchy, kolędy, prezenty i rozmowy na te same co rok wcześniej tematy. Puste miejsca przy stole i te niedawno zajęte. Czas na wspomnienia, bardziej niż plany, którymi tak intensywnie żyjemy na co dzień. My musieliśmy przejechać przysłowiowe „pół świata”, żeby docenić wartość tych chwil, w których dobrze jest być w domu i powtarzać z pozoru tylko nudne, utarte tradycje.
Z drugiej strony, no cóż… Nie mogę powiedzieć, żebym dzisiaj nie myślał o tamtej pustyni.
Michał Gurgul
***
Artykuł ukazał się w najnowszym numerze Outdoor Magazynu 3/Grudzień 2017, dostępnym w sklepach outdoorowych oraz w księgarni wspinanie.pl