Historia freeride’u u swych początków jest właściwie tożsama z historią narciarstwa. Kim bowiem, jak nie protoplastami freeriderów, byli myśliwi bezszelestnie poruszający się na nartach ułatwiających im podchodzenie zwierzyny w głębokim śniegu czy wojownicy tropiący wroga.
Wynalazek zrodzony z potrzeby przetrwania, dopiero wiele wieków później miał okazać się narzędziem, które zawładnęło duszami tak wielu ludzi dając im niedostępne do tej pory wrażenia.
Narciarstwo od połowy XIX w. powoli stawało się nie tylko wygodnym sposobem przemieszczania się po śniegu, ale równolegle z rozwijającym się w owych czasach nowoczesnym pojęciem turystyki, zaczynało być czymś co można robić po prostu dla przyjemności. Już w latach 50. XIX w. Sondre Norheim z Norwegii wymyślił nowatorskie wiązania, dzięki którym narciarze mogli wykonywać dynamiczne skręty i kontrolować tor jazdy nawet przy większej prędkości.
To właśnie dzięki sprytnemu Norwegowi powstały elementy techniki jazdy na nartach, które przetrwały do dzisiejszych czasów. Pomysły te z czasem zawędrowały do Austrii, gdzie Mathias Zdarsky w roku 1896 opublikował swoją książkę Lilienfelder Ski lauf-Technik, powstałą na skutek jego własnych eksperymentów z norweskimi nartami na alpejskich stokach.
W owym czasie nikt jeszcze nie marzył o kolejkach linowych, wyciągach narciarskich czy ubitych trasach. Pierwszy na świecie wyciąg powstał jednak niewiele później, bo już w roku 1908 w Niemczech, później kolejki linowe poprowadzono na szczyty górujące nad francuskim Chamonix czy szwajcarskim Engelbergiem. Narciarstwo pomału stawało się sportem masowym.
Freeride po polsku
Polska w tych pionierskich czasach na pewno nie pozostawała w tyle, a być może była nawet w awangardzie narciarskich wyczynów dzięki legendarnym narciarzom takim jak Józef Oppenheim, generał Mariusz Zaruski, Bronisław Marusarz czy Stanisław Zdyb. Współcześni im nie znali może jeszcze wyratrakowanych tras, ale udeptywali rejon Hali Gąsienicowej by tam oddawać się szaleństwom na dwóch deskach i to tam właśnie koncentrował się ruch narciarski.
Tymczasem wspomniani dżentelmeni podejmowali się w Tatrach zjazdów i tzw. wyryp (wycieczek na nartach) tak śmiałych, że wiele z nich nie powtórzono do dziś.
Mimo faktu, że dostępny obecnie nowoczesny sprzęt daleko różni się od używanych w latach 20. i 30. wełnianych swetrów, drewnianych nart czy skórzanych butów, niewielu jest chętnych do zmierzenia się z klasycznymi tatrzańskimi zjazdami, takimi jak np. północna ściana Kościelca czy linia z Zawratowej Turni.
Wszystkich żądnych wielkiej dawki tatrzańskiej przygody sprzed niemal stu lat odsyłam do klasycznej książki W stronę Pysznej, po lekturze której dopiero można zrozumieć jak twardzi i zahartowani byli bohaterowie tych historii.
Godna polecenia jest też absolutna perełka kinematografii – polski film Biały ślad z 1932 roku,który śmiało można uznać za protoplastę filmów narciarskich i który powstał gdy ich słynny późniejszy twórca Warrren Miller był zaledwie 8-letnim brzdącem.
Francusko – szwajcarskie Ski Extreme
Lata 30. i 40. mimo wojennej zawieruchy również obfitowały w narciarskie wydarzenia. Przedwojenny mistrz świata i medalista olimpijski Emile Allais wraz ze swoimi szalonymi przyjaciółmi zaczęli wyznaczać granice tego co możliwe w narciarstwie wysokogórskim, dokonując zjazdów żlebami w rejonie Chamonix i Mt Blanc. Jednak trzeba było czekać aż do lat 60. XX w. by tego typu narciarstwo zyskało swoją nazwę – Ski Extreme.
Termin zrodził się w głowach francuskich narciarzy powodując, że ten rodzaj aktywności zaczynał być rozpoznawalny także poza górskimi miejscowościami i knajpkami, w których przesiadywali miejscowi herosi.
Dynamiczny rozwój infrastruktury wyciągowej oraz sprzętu narciarskiego w latach 60. i 70. pozwalał szybciej dostać się w upragnione miejsca (górna stacja kolejki linowej była tylko przystankiem) i bezpieczniej zjechać upatrzoną linię, o ile możemy tu w ogóle mówić o bezpieczeństwie.
Zjazdy dokonywane przez ludzi takich jak Sylvain Saudan, Patrick Vallencant, Bruno Gouvy czy Jean Marc Boivin były naprawdę ekstremalne.
Na stokach o nachyleniu sięgającym 50 stopni jakikolwiek błąd oznaczał śmierć. W 1967 roku Saudan przełamał także inną, „medialną” barierę – jego składający się z ponad 200 skrętów zjazd Kuluarem Spencera, który opada ze szczytów Aiguille de Blatiere, był pierwszym tego typu zjazdem obserwowanym i udokumentowanym przez przedstawicieli prasy.
Za Wielką Wodą
Tymczasem, na kontynencie amerykańskim narciarstwo, przed II Wojną Światową niemal nieistniejące, w latach powojennych przeżywało swój boom. Europejczycy którzy wyemigrowali do Ameryki ze zniszczonych ojczyzn przywieźli ze sobą sport, który za oceanem miał znaleźć najbardziej nieprawdopodobne warunki w jakich można było go uprawiać.
Gigantyczne górskie przestrzenie i niespotykane w Starym Świecie opady śniegu miały stanowić kolebkę tego co w późniejszych latach miało zostać nazwane freeridem.
Jednocześnie wielu narciarskich mistrzów z Europy znalazło zatrudnienie w powstających jak grzyby po deszczu ośrodkach, prowadząc tam szkoły narciarskie i ucząc tej sztuki tamtejsze wyższe sfery.
Dodatkowym elementem, który nie pozostawał bez wpływu na rozwój wydarzeń, były amerykańskie kontestujące ruchy lat 60. Ludzie wyznający filozofie zbliżone do hipisowskich zaczęli rzucać wszystko, przeciwstawiając się utartym życiowym ścieżkom wyznawanym przez swoich rodziców, i masowo wyjeżdżać do górskich miejscowości. Tam poszukiwali dorywczej pracy, a wszystko po to by móc niemal codziennie jeździć na nartach.
W ten sposób narodziła się typowo amerykańska subkultura tzw. Skibums czyli narciarskich włóczegów. Mieszkali oni w przyczepach kempingowych albo w 10 osób w 3-osobowych pokojach.
Te wszystkie niewygody wynagradzali sobie jednak absolutną wolnością w dokazywaniu na nartach w bezdennym amerykańskim puchu. Ich historie zebrał i opisał Jeremy Evans w bardzo ciekawej książce o skibumach i rozwoju narciarstwa w USA pt. In Search of Powder – A Story of America’s Disappearing Skibum. Były to czasy pionierów amerykańskich ekstremalnych zjazdów takich jak Bill Briggs czy Steve McKinney.
To właśnie w latach 70. w obfitującej w ogromne opady śniegu miejscowości Jackson Hole w stanie Wyoming powstała nieformalna grupa narciarzy o nazwie Jackson Hole Air Force. Dlaczego nieformalna? Mimo świetnych warunków do uprawiania freeride’u służby ratownicze działające w obrębie gór Teton Range wprowadziły zakaz jazdy poza wyznaczonymi trasami.
https://www.youtube.com/watch?v=8I24ZgRnLhA
Kowbojska mentalność nie mogła jednak znieść ograniczenia swojej wolności i przez dłuższy czas ekipa JHAF prowadziła grę w kotka i myszkę z ratownikami ścigającymi ich po lasach.
Przynależność do tej elitarnej grupy można było zdobyć tylko i wyłącznie poprzez udowodnienie jak dobrym się jest narciarzem, jakie linie i żleby się zjechało i z jak dużych skał miało odwagę się skoczyć. To właśnie tutaj narodziła sie nowoczesna amerykańska idea freeride’u, która dzisiaj dominuje w narciarskiej popkulturze. Historię zapaleńców z Wyoming opowiada film Swift, Silent, Deep, skąd dowiemy się także jak amerykańscy freeriderzy odkryli dla swoich celów Alaskę.
https://www.youtube.com/watch?v=_8q55BRkbdg
https://www.youtube.com/watch?v=8InAYa-sssE
Pod koniec lat 80. odmienne od europejskiego rozrywkowe i mocno hollywódzkie podejście do jazdy poza trasami znalazło wreszcie swój oddźwięk w filmie. Powstały dwie do dzisiaj kultowe produkcje Blizzard of Aahhhs oraz License to thrill,za które odpowiedzialny był Greg Stump.
W obu pojawiły się ikony ekstremalnego narciarstwa lat 80. – Scot Schmidt (uważany za pierwszego zawodowego freeridera) oraz Glen Plake. To oni zdefiniowali nowoczesny styl jazdy oraz stworzyli mit pewnego stylu życia polegającego głównie na pogoni za śniegiem po całym świecie.
Od tego momentu rozwój freeride’u potoczył się – używając adekwatnego stwierdzenia – lawinowo.
Pełnowartościowy sport?
Na początku lat 90. po raz pierwszy odbyły się World Extreme Skiing Championship – zawody które miały rozsławić nazwiska takich narciarzy jak np. wywodzący się z Jackson Hole Air Force Doug Coombs, ich pierwszy zwycięzca. Warto też wspomnieć, że w pierwszych latach narciarskiej eksploracji Alaski brygada JHAF odegrałą znaczącą rolę.
Na skutek ograniczeń jakie im narzucano wynieśli się ze swojej rodzimej miejscowości, oraz nawiązawszy wspólpracę z pilotem helikopterów i weteranem z Wietnamu uprawiali beztroski heliskiing na pokrytych wspaniałej jakości śniegiem stokach gór Chugach. To właśnie oni w pierwszych latach rozgrywania WESC zajmowali najwyższe miejsca na podium.
Zawody WESC rozpoczęły w pewien sposób „nowożytną” erę dla freeride’u. Mimo, że w pierwszych edycjach zwyciężali mieszkańcy Ameryki, to szybko okazało się, że Europejczycy, mimo nieco innego podejścia do tematu, też potrafią odnaleźć się na nartach w naturalnym stromym terenie.
Posiadający często za sobą zawodniczą przeszłość, doskonale wyszkoleni technicznie i zaprawieni w zmiennych warunkach i stromiznach rejonu Chamonix czy La Grave narciarze, stawali do walki z Amerykanami jak równy z równym.
Obecnie obserwować możemy istny wysyp zawodów w konkurencji freeride. Najbardziej prestiżowy Freeride World Tour porównywany jest do narciarskiego Pucharu Świata i co roku zalicza kilka przystanków w miejscach tak odległych jak rosyjski Kaukaz, Kirkwood lub Squaw Valley w USA czy Verbier w Szwajcarii.
W marcu 2011 roku również polscy fani freeride’u doczekali się pierwszej w historii rywalizacji w tej dyscyplinie, którą z racji ochrony przyrody na terenie Tatr rozegrano w austriackim Heiligenblut – Polish Freeride Open. Przyciągnęła ona ponad 80 zawodniczek i zawodników, których liczba świadczy niezbicie, że ta dyscyplina narciarstwa na dobre zadomowiła się także w naszym kraju.
Shane McConkey i jego wizja
Wróćmy jednak do chronologicznego porządku zdarzeń. Zdobywający w latach 90. olbrzymią popularność snowboard, zadał narciarstwu potężny cios. Każdy bowiem kto chciał być w górach wolny i surfować po puchu wybierał deskę – w końcu jazda na wąskich i długich nartach w głębokim śniegu wymagała wielu lat doświadczenia i świetnej techniki, którą przecież nie każdy dysponował.
Na szczęście jednak, byli ludzie tacy jak Shane McConkey, którego chyba nie trzeba nikomu przedstawiać i bez żadnej przesady nazwać można wielkim narciarzem i wizjonerem.
Na długo zanim producenci sprzętu wpadli na to, że prawa fizyki działające na nartę na ubitej trasie i w puchu są zupełnie inne, Shane McConkey udowodnił to zjeżdżając srogą alaskańską linię na nartach wodnych z zamontowanymi do nich wiązaniami.
Okazało się, że narta szeroka i posiadająca tzw. rocker (dziób podniesiony na odcinku 30-40 cm) o wiele lepiej sprawdza się w głębokim śniegu, który przecież przypomina bardziej wodę niż wyratrakowane, twarde pole.
Ten wynalazek pozwolił doświadczyć też przyjemności „pływania” w puchu narciarzom nieco mniej wprawnym a branży narciarskiej skierować swoje wysiłki reklamowe na tę właśnie dziedzinę narciarstwa jaką był freeride.
Dziś każda szanująca się firma narciarska ma swojej kolekcji szerokie narty z grupy freeride, obowiązkowo wyposażone w rocker. Również snowboard nie zagraża już tak bardzo interesom narciarskich potentatów, a rozwijający sie od ponad 10 lat równolegle ruch freestyle’owy przyciąga do dwóch desek ogromne rzesze młodych ludzi.
Bez względu na wiek, niemal każdy kto chociaż raz miał okazję zakosztować jazdy w głębokim śniegu na nartach lub snowboardzie, zapytany o swoje wrażenia weźmie głęboki oddech i odpowie, że to uczucie jest nie do opisania.
http://vimeo.com/46697798#at=0
Doznania towarzyszące surfowaniu po nietkniętych połaciach śniegu są chyba jedynymi najbardziej zbliżonymi do latania doświadczeniami, jakie człowiek może osiągnąć bez odrywania się od ziemi. Stając na szczycie góry i czując radosny dreszczyk wywołany przez linię jaka nas czeka, nie zapominajmy nigdy o wszystkich tych, którzy przez dziesięciolecia przecierali szlaki wiedzeni tym samym co my zewem przestrzeni.
Piotr Gnalicki
Świetny, interesujący wpis. Pozdr