Prawie dwa tysiące biegaczy niecierpliwie przebierających nogami. Tłok, ścisk i gwar. Stukot kijków i szuranie butów. Poważne, skupione twarze. Ostatnie pożegnania z żonami i mężami, całusy od dzieci, poklepywania od rodzin i przyjaciół. Ogolone łydki i kanciaste uda. Kolana oklejone plastrami i bandażami przed zabójczo stromymi zbiegami. Buty, plecaki i odzież warta dobrych kilka milionów złotych. Podniosła muzyka jak na filmie o rycerzach idących na decydującą walkę z nadciągającą armią wroga. W końcu, po dwóch latach czekania! Trzy. Dwa. Jeden. Allez!
To ciekawe, ale nigdy wcześniej nie byłem w Alpach. Ciekawe w tym sensie, że jako miłośnik turystyki górskiej z dziada-pradziada (albo chociaż z dziadka, matki i ojca) od dziecka miałem zakodowane, że są to góry wyjątkowe, Mekka alpinizmu i turystyki. I choć wędrowałem po górach w różnych miejscach świata, to będąca „w zasięgu ręki Mekka” musiała poczekać aż do teraz.
Do Chamonix przyjechaliśmy w środku nocy, na kilka dni przed startem zawodów. Ulewny deszcz ustał zaraz po tym, jak skończyliśmy rozbijać namioty na campingu. Od rana pogoda zaczęła się poprawiać, a najlepsze prognozy były na koniec tygodnia, na czas biegu.
Dość dobrze wykorzystaliśmy czas – w końcu wakacje – wędrując przez kilka dni po okolicznych górach. Pod kątem zawodów, cieszyło mnie sprawdzenie ostatnich 15-20 km trasy, co na pewno pomogło mi później w czasie biegu. Z kolei jeśli chodzi o widoki, na długo zapamiętam wycieczki nad lodowiec d’Argentière czy zapierającą dech w obu piersiach panoramę z Aiguille du Midi – liczącej 3842 m n.p.m. iglicy, stojącej twarzą w twarz z Mont Blanc.
Już od dziesięciu lat na przełomie sierpnia i września odbywa się tutaj święto biegania, a nazywa się UTMB. Obecnie rozgrywane są aż 4 biegi na dystansie od 100-300 km, w których w sumie bierze udział ponad 6 tysięcy zawodników z całego świata. Trailowe buty, podkolanówki opinające napęczniałe łydki, obcisłe, sięgające za kolana legginsy, techniczne koszulki – taki strój dominuje u podnóży Mt Blanc zarówno na szlakach, jak i w sklepach czy restauracjach. Niezwykła jest też atmosfera. Gołym okiem widać, że również dla miejscowych jest to wyjątkowe wydarzenie, które chętnie wspierają i współtworzą – 2 tysiące wolontariuszy to głównie „lokalsi”, w sporej mierze emeryci i osoby starsze.
Ze stukilometrową trasą CCC chciałem zmierzyć się już rok temu w ramach od dawna wypatrywanego spotkania z alpejskimi krajobrazami, może też przetarcia i rozpoznania przed UTMB. Jako że nie zostałem wówczas wylosowany (chętnych jest znacznie więcej niż przewiduje limit miejsc), miałem gwarantowane prawo startu w tym roku, wystarczyło przelać na czas wpisowe.
Patrząc na profil biegu widać, że start i metę rozdziela 5 sporych wzniesień, na które najpierw trzeba się wgramolić, następnie możliwie szybko zbiec do kolejnej doliny, by po chwili rozpocząć podejście na kolejną górę. Wszystkie te podejścia i zejścia dają w sumie przewyższenie 6000 m w górę i 6000 m w dół. Jednym słowem: niemało.
Miałem taki pomysł, żeby przejść przez trening pozwalający na bieganie maratonu poniżej 3 godzin, dokładając do tego więcej akcentów siłowych i wytrzymałościowych. Miło byłoby napisać, że przed startem zrealizowałem 100% planu treningowego. Szkoda tylko, że to nieprawda. Wszystko szło w miarę ok do Biegu Rzeźnika, który był startem treningowym. Choć sam bieg był całkiem zadowalający, to nabawiłem się kontuzji mięśnia czworogłowego, która na ok. miesiąc uniemożliwiła mi bieganie.
Gdy już ozdrowiałem, przez krótki czas było dobrze, ale potem po raz kolejny okazało się, że są w życiu ważniejsze rzeczy niż przebieranie nogami i wypadło mi sporo treningów. Ostatecznie pogodziłem się z tym, że nie była to wymarzona forma na takie zawody, ale też niewiele już z tym zrobię. Przez cały czas uspakajało mnie też trochę moje doświadczenie z adventure racing, gdzie wysiłek trwał czasem nawet kilkadziesiąt godzin. Mój organizm wie, że czasem mam takie głupie pomysły, żeby długotrwale go zamęczać i jakoś sobie z tym radzi… Tutaj miało być krócej, ale bardziej monotonnie (w sensie – cały czas na nogach).
Na szczęście biegam już kilka lat, więc jakiś tam poziom wytrenowania mam, dlatego absolutnie dystans mnie nie przerażał, po prostu z upływem czasu było coraz bardziej jasne, że – jak to się mówi – jadę zbierać punkty PTTK i podziwiać widoki, bez szans na jakikolwiek sportowy wynik. Jedyne czego się obawiałem to kontuzja i to nawet nie taka, która uniemożliwi mi ukończenie biegu, ale taka, która będzie się ciągnęła przez długi czas potem.
Jeśli chodzi o sprzęt, nie miałem zbyt wielu rozterek – zdecydowałem się na start w długich legginsach i koszulce z krótkim rękawkiem wspartej w razie potrzeby rękawkami kolarskimi (przydały się w nocy, dzięki czemu nawet na chwilę nie wyjąłem kurtki ani bluzy). Wyglądałem przy tym jak dziecko Decathlonu i Indian Quechua, czym trochę wyróżniałem się spośród tłumu uzbrojonych w Salomona biegaczy. Nawiasem mówiąc, to zabawne, że UTMB jest imprezą sponsorowaną przez The North Face, ale i tak wydaje się, jakby to Salomon rozdawał pakiety startowe.
Do plecaka spakowałem przede wszystkim to, co wymagał organizator, a więc kurtkę i spodnie przeciwdeszczowe, bandanę, czapkę, cienką bluzę, rękawiczki, bandaż, folię NRC, telefon i kubek (to w ramach zapobiegania tysiącom plastikowych kubków walających się na szlaku). Do tego trochę jedzenia – żeli i batonów.
Jak zwykle zabrałem o kilka za dużo i przeniosłem przez całą trasę, bo punkty żywieniowe były zbyt dobrze wyposażone, a w bonusie bolał mnie przez wiele godzin żołądek. Do picia: rozcieńczony izotonik (ok. 1,5 litra, uzupełniane później o wodę na punktach). Od siebie dorzuciłem zapasowe skarpety (choć nie pamiętam, kiedy ostatnio zmieniałem skarpety na zawodach), kijki, leki przeciwbólowe i aminokwasy.
Najważniejsze jeśli chodzi o sprzęt, były rzecz jasna buty. Trasę pokonałem w inov-8 X-Talon 212. Jak nazwa wskazuje, są niezwykle lekkie, a do tego świetnie sprawdzają się w terenie. Szczerze mówiąc, to chyba najlepsze buty, w jakich „miałem przyjemność” – doskonałe połączenie czucia terenu, przyczepności, wytrzymałości, lekkości i agresywności.
Wiem, że to prostackie wyliczenie, ale przez pierwszych 20 km po głowie chodziła mi głównie jedna myśl: skoro mam buty lżejsze o 80 g od poprzednich i skoro 100 km biegu to pewnie jakieś 130 tys. kroków, to mam jakieś 10 ton mniej do przerzucenia :) Poza tym cieszyłem się, że to nie buty wybierają pogodę, bo pewnie taplałbym się przez cały czas w błocie po kostki…mówiąc wprost, one są stworzone do biegania w terenie, najlepiej w trudnych warunkach.
Na start w Courmayeur dotarłem autobusem organizatorów – cała ich flota kursowała w tę i z powrotem długim na 11 km tunelem wykopanym pod Mt Blanc. Po krótkim spacerze przez miasteczko setki biegaczy gromadziły się przed startem. Cały peleton (1900 osób) podzielono na 3 grupy ruszające co 15 minut. Plus dla organizatorów, gdyż podział nastąpił według numerów startowych, a więc obyło się bez rękoczynów. Dodatkowy plus za to, że byłem w pierwszej grupie, dzięki czemu miałem pół godziny więcej biegania za dnia.
Atmosfera panująca na starcie była naprawdę niezwykła i podniosła, za co brawa dla organizatorów. Krótkie przemówienia, motywacyjna muzyka niosąca się przez całe miasto, chwila odliczania i w końcu oczekiwany start przy dopingu głośnych i licznych kibiców. Plan, którego zamierzałem się kurczowo trzymać, przewidywał, żeby utrzymać równe tempo przez cały bieg, czyli zacząć naprawdę spokojnie, bez wydurniania i tracenia sił. Do połowy dystansu są 2 duże podejścia i 2 długie zbiegi, zwłaszcza ten drugi jest naprawdę rozwlekły. Z założenia chciałem biec wszędzie, gdzie będzie płasko i z górki, ale z głową, tak żeby nie zakatować nóg na ostrych zbiegach. Prawda jest taka, że przy długich dystansach często decydujące jest ostatnie 15 km, a nie pierwszych 70.
Po chwili kluczenia uliczkami Courmayeur i kawałku podejścia ulicą, mrowie biegaczy skierowało się na wąską ścieżkę, najpierw przez las, a potem porośnięte trawami strome zbocze Tete de la Tronche. Ustawiłem się w okolicach 300-500 miejsca (wiem, spora rozbieżność, ale ciężko było to precyzyjniej określić). Od zejścia z asfaltu aż na samą górę praktycznie nie było szans na wyprzedzanie, bo kilkuset biegaczy ustawiło się gęsiego w dłuuugiej kolejce, rozciągniętej na jakieś półtora kilometra.
Zabawnie to wyglądało, człowiek za człowiekiem na całej długości podejścia. Teraz już wiem, że trzeba było ustawić się w okolicach 100-200 miejsca, bo już nieco dalej tempo podejścia było zdecydowanie za wolne, a wąska ścieżka nie dawała zbyt wielu opcji wyprzedzania (chociaż parę razy i tak przeskakiwałem do kolejnej, szybszej grupki). Z drugiej strony wiedziałem, że to początek, więc trzymałem się grzecznie przedstartowych założeń.
Pogoda była idealna, podnoszące się poranne słońce dopiero zaczynało muskać promieniami, wiał lekki wiatr, a widoczność była taka, że żałowałem, że nie wkręciłem się jako fotograf. Zaraz za szczytem (2584 m n. p. m.) zaczął się bardzo szybki kawałek zbiegu (momentami aż zbyt szybki) do schroniska Bertone. Kilka łyków coli, wody, batonik i chodu.
Kolejne 12 km to bieg głównie po płaskim z dość stromym, ale niezbyt długim zbiegiem na końcu do wsi Arnuva. Samopoczucie świetne, spokojnie sobie biegłem, bez szarpania, ale też bez niepotrzebnego guzdrania. W Arnuvie uzupełniłem wodę (tylko wodę dolewali do bukłaków), szybko coś zjadłem, popiłem i ruszyłem pod górę. Do pokonania miałem 800 m różnicy wzniesień (po wcześniejszych 1400 m nie wydawało się to tak wiele), ale miałem tu najgorsze chwile z całego biegu.
Słońce stało już wysoko i dawało popalić, a mnie zaraz za Arnuvą zaczął boleć żołądek. Pewnie to z wysiłku i jednoczesnego obowiązku trawienia kolejnych frykasów, które próbowałem mu dostarczać. On się opierał (bolał), a ja wiedziałem, że jak nie zjem to nigdzie nie dobiegnę, tak więc prowadziliśmy ze sobą taką podjazdową wojnę przez kolejnych kilkanaście godzin. Poziom przyjemności spadł o dobrych kilka kresek.
Wracając do samego podejścia, myślałem, że tam jajko zniosę (przyjemność: minus sto). Po prostu nie miałem siły, strasznie wolno przebierałem nogami, parę razy musiałem nawet przystanąć i odpocząć, przy okazji minęła mnie cała masa ludzi. Do tego czułem się, jakbym miał lekki udar (co chyba było bzdurą, wcale tak ciepło nie było). Jakimś cudem dotarłem w końcu na przełęcz Grand Col Ferret (2537 m n. p. m.), posiedziałem 2-3 minuty, pożegnałem się z Włochami i pobiegłem w stronę Szwajcarii. Na zbiegu moje nogi odżyły, znów przebierały sprawnie – może bez rewelacji, ale solidnie, przez kolejne 20 kilometrów zbiegu. Po drodze minąłem punkt żywieniowy w La Fouly na 40 km (widać już było, że w ruch poszły talerze rosołu, a twarze dookoła ukazywały pierwsze oznaki zmęczenia).
Mniej więcej w połowie trasy rozpoczęło się podejście do Champex, gdzie organizatorzy serwowali ciepły posiłek. Pod górkę nie czułem zbytniej świeżości w nogach, w ruch poszły więc kijki, które wraz z myślą o porcji makaronu pomogły mi pokonać kilkaset metrów przewyższenia.
Na punkcie dałem sobie dłuższą chwilę, najdłuższą na całej trasie. Zjadłem, wlałem w siebie trochę ciepłej herbaty (liczyłem, że przestanie boleć brzuch, ale on miał inne plany) i wzmocniłem się kolejną porcją aminokwasów. Kiedy kupowałem je przed wyjazdem, pan sprzedawca (wielki jak trzydrzwiowa szafa w moim przedpokoju) powiedział, że przy długotrwałym wysiłku powinienem przyjąć 4-5 tabletek co 4-5 godzin. Problem w tym, że mają one wielkość czopków dla słonia (dla jasności – czopkami nie są). Udało mi się najpierw połknąć 3, potem jeszcze 2 razy otwierałem po 2 kapsułki i rozcieńczałem w wodzie/herbacie, ale nie byłem w stanie wziąć więcej…smakują okropnie. Mimo tego „niedoboru” zarówno w trakcie jak i po biegu moje mięśnie czuły się naprawdę dobrze (a np. w czasie Rzeźnika kilka miesięcy wcześniej myślałem, że się rozpłaczę na ostatnich dwóch zbiegach, nie mówiąc już o kontuzji, o której pisałem wcześniej).
Do końca zawodów została jeszcze prawie połowa dystansu i trzy spore wzniesienia. Ruszyłem dość żwawo, choć po kilku kilometrach, gdy zrobiło się stromiej, znów poczułem „odcięcie prądu”. Zaraz za Bovine (prawie szczyt wzniesienia) ściemniło się zupełnie, więc aspekt podziwiania widoków przeszedł niestety do historii. Na początku zbiegu poczułem dość mocny ból w kolanie i postanowiłem spokojnie schodzić – ogarnął mnie nihilizm i zniechęcenie, uznałem, że nie ma znaczenia czy bieg zajmie mi 19 czy 21 godzin (najlepsi właśnie dobiegali do mety), a nie miałem ochoty leczyć kontuzji przez kolejne 2 miesiące.
W tempie postrzelonego żółwia doszedłem do punktu w Triencie, a w międzyczasie minęły mnie tabuny ludzi, choć w sumie było mi to wszystko jedno. Pod kolejną górę utrzymałem nie najgorsze tempo, kilka osób wyprzedziłem, ale na zejściu powtórzyła się historia z poprzedniego. Dopiero przed ostatnim 20 km odcinkiem znacznie odżyłem. Wreszcie przestał boleć mnie żołądek, a mój superanalityczny umysł wyliczył, że jeśli jeszcze się dobrze sprężę, to mam szansę dotrzeć do mety poniżej 20 godzin.
Na ostatnim podejściu minąłem kilkadziesiąt osób i wreszcie byłem naprawdę zadowolony ze swojego tempa. Na ostatni punkt przed metą dotarłem równo po 18 godz. 55 min. od startu. Zostało jeszcze 8 km i 800 metrów w dół, trasą którą już znałem. Zostało mi już tylko obudzić żonę (ktoś mnie w końcu z tej mety musiał zeskrobać, a był środek nocy) i sprawdzić, co kolano powie na propozycję biegania.
Na szczęście nie protestowało, dzięki czemu wbiegłem do Chamonix na 10 minut przed czasem i zdążyłem jeszcze zaliczyć ostre ściganie z jednym biegaczem (byłem przekonany, że to dziewczyna, a przecież nie dam się tak łatwo dziewczynie przegonić). Ostatecznie odstawiłem go na 200 metrów i spokojnie przekroczyłem metę, zajmując 294 miejsce z czasem 19:53.
Tak jak sądziłem, ze „sportowego” punktu widzenia to żaden wynik, dobrze, że widoki były wspaniałe! Pod ich wpływem przez dobrych kilka godzin w trakcie zawodów zastanawiałem się, że skoro i tak ze mnie dość przeciętny ultra-biegacz czy nie miałbym dużo więcej przyjemności, gdybym tak przeszedł sobie z plecakiem i namiotem tą samą trasą, bez tych wszystkich ludzi, zgiełku i odgrywania biegacza… I do teraz nie wiem, co z tą myślą zrobić.
Michał Unolt
Comments 1