– … pytałaś mnie przed chwilą czy mi szkoda? Szkoda, oczywiście, że szkoda, w końcu to było kilka ładnych lat mojego życia – powiedziałam patrząc jakby w przestrzeń, przez delikatną twarz Adżi. Słońce powoli szykowało się do upadku, chmury różowiały. Butelka była niepokojąco lekka.
– Walić to, szkło wysycha, ale w bagażniku powinna jeszcze się walać bezpańska flaszka, może dwie czy osiem.
Dorzuciła do ognia kilka szczap i poszłyśmy po zapas uniwersalnego leku na szarość życia.
– Byłam tu kiedyś w okolicy, byłam z Nią. Rozbiłyśmy się po lewej stronie od grobli i czekałyśmy na kulminacyjne przejście Perseid. Było ciepło i miałam gacie pełne piachu. – Uśmiechnęłam się na samo wspomnienie. – W nocy jakiś baran chciał spuścić nam odciągi, ale Jej pies zaczął szczekać i wyć. Rano, na ławeczce którą mijaliśmy, stało kilka pustych „patyków” i walały się do filtra wypalone kiepy.
Idiotycznie zielone Audi purtnęło alarmem jakby z nutą radości, zawsze mnie to bawiło. Tamtej nocy gwiazdy sypały się z nieba jakby na zawołanie, a do tego po całym dniu było tak rozkosznie chłodno, choć piach wciąż ogrzewał plecy. Rozmawiałyśmy szeptem, rozmawiałyśmy o niczym ważnym, psiak żebrał o pieszczoty. To była fajna noc.
– Wezmę koc, zaraz będzie ciemno.
– Zamknij się!!! – powiedziałam zupełnie odruchowo i obie popadłyśmy w idiotyczny rechot.
Na kilka tygodni przed tą nocą, nocą z Nią, psem, Perseidami i piachem w gaciach, udało się nam na kilka dni uciec od świata. W zasadzie to cudem było to dziwnie spontaniczne zgranie terminów. Ja dwa wakaty, Ona praktycznie mieszkająca w samochodzie. Prawda czasu, prawda ekranu, prawda … powiadają. Psa zostawiłyśmy u sąsiadów, bo – „psa trzeba traktować jak psa, a z psem nie wszędzie się da i nie wszystko można” – powiedziała.
Pożyczyłam stareńką Hondę European zbudowaną jeszcze w czasach gdy motocykle miały jeździć do końca świata, a w Polsce żylastą, choć już mocno drżącą ręką, rządził generał.
Spakowałyśmy majdan i wtedy zaczęły się schody, bo bez planu żadna z nas zupełnie sobie nie radziła. Południe, zachód, wschód, gdzie do cholery? „Jedźmy w Bory!!” – powiedziała Ona, gdy pałaszowałyśmy średniej jakości śniadanie na parkingu pod przydrożnym fastfoodem. I pojechałyśmy.
– Nie śpij, a przede wszystkim nie śpij w ruchu baranko! – Andżi klepnęła mnie w kark, fakt, ciemno, korzenie i inni reprezentanci flory, a mi tu się zbiera na wspominki.
– Dobra już, dobra – wymamrotałam.
– Zaraz przysiądziemy, odszpuntujemy i wlejemy, wtedy możesz błądzić myślami gdzie ci się tylko żywnie podoba, a teraz ogarnij się bo nie mam znów dziś zamiaru rozstawiać namiotu sama, a dodatkowo po ciemku.
Ależ ten namiot wygląda kretyńsko, a to tego jeszcze rozstawiłyśmy go krzywo i w ogóle jakoś tak nie tak.
– Wiem, wiem, nie jest piękny, wiem, ale nie o urodę tu idzie, a o wino, którego bym się teraz chętnie napiła – powiedziała ma towarzyszka machając mi przed oczyma viktorinox’em z otwartym już korkociągiem – Dziś to ty będziesz robiła za chłopa, otwieraj.
Korek wyskoczył z głośnym „puuuum”, a ponieważ chciałam mieć pewność czy trunek nie zmienił się w truciznę, pociągnęłam spory łyk prosto z szyjki. Tak, to wciąż był trunek, ale pewności nigdy za wiele.
– A teraz opowiadaj – zagadnęła Andżi, gdy usiadłyśmy po turecku na kraciastym kocu i zaczęłyśmy gapić się w ognisko.
– Eeeee tam, nie ma o czym, tak sobie wspominałam.
– To powspominaj mi.
– Nic ekstremalnego, nuda wręcz, ale jakoś dziwnie liryczna w mojej pamięci.
– Do brzegu!
– Przypomniał mi się wypad w Bory jakiś rok, dwa wstecz. „Kajakiem ku wspaniałej nudzie”, tak nazwałyśmy całą wyprawę. Zaczęło się od śniadania na parkingu w maku…
… najgorsze już było za nami, wiedziałyśmy gdzie chcemy, widziałyśmy co chcemy, reszta to pikuś. Między Tucholą, a Chojnicami foto błysnęło na poboczu, a ja uśmiechnęłam się mimowolnie, tablica jest przecież tylko z tyłu. Leciwa „fał” czwórka równo grała przed moimi kolanami, Ona wygodnie rozparta w siodle co jakiś czas, dla żartu waliła swoim kaskiem w mój. Było sucho, rześko i wspaniale. Do Swornych dojechałyśmy w dobrych nastrojach i na tyle szybko, że kolega Mareczek, największy potentat kajakowy w okolicy jeszcze spał. Usiadłyśmy wiec na werandzie rozkoszując się jeziorem, paczką kokosanek i kawą z termosu.
– Fajnie tu, tak inaczej – Powiedziała. W tym momencie na parking zwaliła się z niemożebnym jazgotem gminna śmieciarka marki Jelcz.
– Inaczej, a jakby tak samo – odpowiedziałam.
Maras jakoś nie był zdziwiony, ponoć kiedyś Ona obudziła go w środku nocy i pod groźbą nieodzywania się już nigdy zmusiła do wydania kluczy od jego ukochanej łajby. Wydał, na szczęście była zbyt przepełnioną magią ukrytą na co dzień we flaszkach i butelczynach by zdołać odpłynąć.
– Daj dwa turyaki i umyślnego który nas zawiezie pod altankę na Starej Brdzie.
– Cześć, miło Cię widzieć, co u Ciebie, fajnie wyglądasz, a tak w ogóle to chyba trochę schudłeś – ironizował.
– … migusiem słonko!
Godzina z kawałkiem i już byłyśmy na miejscu pakując dobytek do ciasnych kajaków i pałaszując kabanosy.
Ostatnie worki już zapięte, dekle w bakistach dobite, na wodę czas.
– A to menda społeczna, pasożyt gminny w jednej osobie, wiedział, wiedział na bank, no przecież musiał wiedzieć, specjalnie to zrobił!!! – krzyczała gniewnie z kajaka.
Kajaka, który stał w miejscu, dumnie osadzony na dnie pod ciężarem Jej, sprzętu, jedzenia i picia. Po prostu w rzece było trochę za mało wody.
– Nie daruję, nie ma mowy, dawaj telefon!! – Marek wiedział co robi, nie odbierał.
– No nic to, proponuję spacerek, przecież nie może być tak zbyt długo – jednak było długo.
Spacerowałyśmy z kajakami sama już nie wiem ile, a po drodze, znaczy rzece nie zmieniało się praktycznie nic. Jak było płytko tak było płytko. Gdy już wydawało się, że za kolejnym zakrętem „się w końcu kurdebele da”, to się nie dawało albo dawało do kolejnego zakrętu. A zakręty były malownicze, wcinające się pod wiekowe świerki i modrzewie, pachnące nadbrzeżnymi ziołami, miętą, rozpromienione łubinem. Istne cudo, tylko ta cholerna rzeka irytowała. W okolicach szesnastej miałyśmy dość. Akurat przechodziłyśmy, poważnie, przechodziłyśmy obok drewnianego mostu. Jeszcze nie był zerwany, ale już przejechać nim się nie dało, wyglądał jak pozostałość po wąskotorówce. Wyciągnęłyśmy kajaki na brzeg, rozstawiłyśmy namiot. Ptaki śpiewały jak oszalałe, ja robiłam kolację na wydającym przeraźliwe dźwięki prymusie, a Ona zbierała drewno. Sielanka, ale tylko do pewnego momentu. Po jedzeniu, gdy ognisko, rozstawione, zresztą w przepięknym miejscu, zanim jeszcze Morfeusz zaczął wyciągać ku nam swe ramiona postanowiłyśmy się wykąpać. Ileż było przy tym mordęgi, bo rzeka sięgała maksymalnie do kostek.
Ona saperką wykopała coś na kształt szerszego rowka w dnie i, rozebrawszy się uprzednio do absolutnego naga, szybko się zanurzałyśmy. Chlust, chlap, plusk, wyprost, mydlenie i znów, chlust, chlap, plusk. Na moim przedostatnim plusku nakrył nas strażnik leśny z żoną.
– Panie się okryją, ubiorą i poprosiłbym dokument od którejś! – rzekł.
– Już, chwila, momencik, Pan poczeka, już… – rzuciłam próbując zakryć wszystko, w efekcie nie zakrywając nic.
Na szczęście dresy leżały wciąż na brzegu więc bez wycierania wbiłam się w bawełnę i skoczyłam do namiotu.
– To, że panie rozpaliły ognisko już jest nieodpowiedzialne, ale, że rozpaliłyście Panie na drodze do mostu pod trzema świerkami to już jest cholera SKRAJNA NIEODPOWIEDZIALNOŚC!! – Strażnik wyposażony w służbowy wąs wyłuszczał nam nasze przewiny, a jego obleczona w biel małżonka przytakiwała.
– Proszę zagasić ogień jak najszybciej się da, proszę być bardziej odpowiedzialnymi na przyszłość i proszę nie wypijać tej całej łiski która stoi pod drzewem. Pouczyłem Panie, życzę miłego wieczoru i ciepłej nocy, a wiem, bo sprawdzałem prognozę przed wyjazdem do was, że wcale, a wcale nie będzie ciepła, do niewidzenia. – Oddał mi plastikową tożsamość, odwrócił się na obcasie gumiaka, żona się uśmiechnęła i tyleśmy ich widziały.
Noc faktycznie była zimna, ale dałyśmy sobie z tym radę, akurat w tych sprawach nigdy nie było między nami większych problemów. Ranek był piękny, ptaki znów szalały, kawa z ognia jak zawsze smakowała najlepiej na świecie, a kokosanek jak zwykle zabrakło.
Zeszłyśmy na wodę, po kilku kilometrach nawet dało się pływać, ale o pogadaniu wciąż nie było mowy, za wąsko, za płytko więc rzucałyśmy tylko do siebie półsłówka i rozkoszowałyśmy się przyrodą, a rozkosz to była nie lada. Tak minęło nam kilka kolejnych dni.
Którejś nocy spałyśmy obok starego mostu kolejowego gdzie jelenie darły japy, wpadłam po kolana w torf i wyglądałam jak nieboskie stworzenie, Ona wywaliła kajak na kamieniu. Tak jakoś leciało. I nawet gdy rzeka się poszerzyła to słów między nami było niewiele, ale uczuć, okazywanych w prostym geście, błysku oczu czy uśmiechu, tego nie brakowało. Nocami nadrabiałyśmy wszystkie braki w dialogach. Chyba obie chciałyśmy żeby ta nuda nigdy się nie skończyła.
-.. ale jak wszystko skończyła się, przyszły szare dni w kieracie i udawanie, że bycie trybikiem w korporacyjnej maszynie nie uwiera tak bardzo. Proza życia i takie tam – wychyliłam flaszkę.
– Każdy ma swój krzyż, szkoda, że nie wyszło, Wam nie wyszło.
– Szkoda i nie szkoda, było dobrze nam ze sobą, a, że już nie jest, bo przestało, cóż, ludzkie. Zadzwonię do Niej, chyba jeszcze jestem w stanie, co?? – zapytałam znów leciutko pociągając z szyjki i łapiąc za telefon.
Marcin Ciborski