Było mi strasznie zimno. Leżałem tak bardzo skulony w pozycji embrionalnej, że wyżej kolan chyba już nie dało się podciągnąć pod brodę. Na sobie miałem niemal wszystko, co się dało – jakieś dwa komplety bielizny termicznej, a na to jeszcze ciuchy, w których z rana miałem ruszyć dalej. Non stop się budziłem, strasznie mnie to irytowało. W dodatku szlag mnie trafiał, gdy słyszałem spokojny, ale głęboki oddech Marcina, świadczący o tym, że sobie smacznie śpi. Chyba nie tyle ten jego sen mnie denerwował, co raczej fakt, że on może a ja nie. Tylko czemu się tu dziwić, jeśli w najzimniejszą noc od ustąpienia zimy moją kołdrę stanowiła zwykła syntetyczna mumia, w której temperaturą komfortową jest 12 stopni. A ile w namiocie było? 3 stopnie! Tyle tylko, że nie miałem za bardzo innego wyjścia.
Leżąc tak, miałem tyle razy ochotę na to, żeby odpalić primusa i chociaż trochę nagrzać w namiocie. Nie bardzo szczerze mówiąc było na to miejsce, bo gdy obydwoje rozwaleni leżeliśmy, a u naszych stóp rozpirzone graty się waliły, to w namiocie robiło się trochę ciasno. Szybko więc tą myśl z siebie wyrzucałem i dalej leżałem, zastanawiając się tylko jak tu zasnąć. Co jakiś czas spoglądałem na zegarek, na którym ani godzina, ani temperatura nie napawały mnie radością. W środku było naprawdę zimno, było to widać chociażby po tym jak wyglądał namiot od wewnątrz. Przyszło mi tylko czekać na sen i poranek…
Najlepsza jazda była, gdy udawało mi się zasnąć. Czegoś takiego to chyba jeszcze nie doświadczyłem. W sumie to chyba nawet nie był sen, co półsen, a przed oczami przez cały ten czas pojawiał mi się jeden obrazek… Marcin rano miał ze mnie niemiłosierną bekę, gdy mu to opowiadałem. Widziałem Rosjan, mnóstwo Rosjan! Którzy wsiadali do starych, zielonych ciężarówek jak z czasów II WŚ. Te ciężarówki kursowały bez przerwy w dwie strony, załadowane beczkami z… ciepłem! Gdy dojeżdżały już do mnie, po zapłaceniu im niemałych pieniędzy robiło mi się tak bardzo ciepło i przyjemnie… I tak w kółko Ruski dowoziły mi przez sen ciepło, którego tu, na tatrzańskiej przełęczy potrzebowałem jak ryba wody… Aż w końcu wybił budzik – godzina 3.00, czas wstawać…
Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem tak ciężką noc. Dramat jakiś… trochę się obawiałem, że kolejna krótka dawka snu skutecznie utrudni mi wędrówkę, której mieliśmy więcej niż pierwszego dnia. Gdy budzik zadzwonił, wciąż było zupełnie ciemno i nadal cholernie zimno. Trochę ospale wzięliśmy się do gotowania wody na herbatę, przy okazji nieco się ogrzaliśmy. Zjedliśmy zdecydowanie za mało, ale jak tu jeść, gdy jest kilkanaście minut po 3 w nocy… Koniecznie chcieliśmy zobaczyć wschód słońca z Kamienistej, stąd tak wczesna pora pobudki.
Nieco nam zeszło z tym zbieraniem się – było już, po 4 kiedy zapakowaliśmy wszystkie klamoty. I przed nami pierwsze podejście pod Kamienistą… na szczęście teren łatwy, ścieżka lekko zarysowana, chociaż akurat w tym miejscu wystarczyło iść prosto w górę. Tak też robiliśmy. Marcin oczywiście wypruł na przód razem z kamerą i jednym aparatem, ja gdzieś z tyłu dyszałem i próbowałem, chociaż trochę zmniejszyć do niego odległość. I tak odstawił mnie na jakieś 10 minut marszu. Ostatecznie na wschód słońca się spóźniliśmy, ognista kula naszej gwiazdy wznosiła się już nieco nad granią. Mimo to było przepięknie, tak wspaniałego wschodu słońca jeszcze w życiu nie widziałem… do tego ta niesamowita panorama z Kamienistej. Nie mogliśmy wybrać lepszego miejsca na ten wschód, lepszego na początek tego dnia…
Teraz czekała nas wielka niewiadoma. Przez najbliższe godziny musieliśmy śmigać bez szlaku, ledwo widoczną ścieżką. Mieliśmy nieco informacji na temat tych odcinków, jednak obawialiśmy się trochę podejścia z Tomanowej Przełęczy na Ciemniak… o tym to już różne bajki czytałem, nawet że to niczym tatrzańska III. Masakra… nie pozostawało nam nic innego jak iść i przekonać się na własnej skórze, czy to prawda, czy może jest to kolejny tatrzański mit…
Schodząc z Kamienistej przekonaliśmy się, dlaczego góra ta nosi taką nazwę. Jej północne stoki stanowiła pionowa ściana, taka jak np. na Krzesanicy. A z innych stron góra ta wydaje się taka niepozorna… Trasa zejściowa też nie należała do najprzyjemniejszych. Dużo drobnego piargu, trochę błota, śliskich trawek… wszystko się nakładało na siebie. Do tego skała i stromo. Jakoś to poszło, tragedii nie było, ale z ciężkim plecakiem zawsze trzeba bardziej uważać, bo łatwiej o pomyłkę.
Wznoszące się słońce zdecydowanie mocno nas już ogrzało, dzięki czemu morale nieco się podniosły. Dalsza droga nie stanowiła większego problemu. Od przełęczy poszliśmy trawersem poniżej Smreczyńskiego Wierchu, dochodząc do jego ramienia opadającego na północny-wschód, którym wyszliśmy na szczyt omijając w ten sposób trudności. Marcin cały czas prowadził, mi to szczerze mówiąc bardzo odpowiadało, bo nie miałem świadomości, że męczy się przeze mnie wlekąc się zaraz za mną.
Na Smreczyńskim było rześko i pięknie… nie znałem tych widoków wcześniej ani trochę. Nigdy z tej strony nie patrzyłem na Cichą Dolinę. A sam kształt szczytu uspokajał, dawał ukojenie – aż chciało się tu zostać i leżeć i patrzeć, pochłaniać to piękno naszej tatrzańskiej przyrody. Ale lenia trzeba było w końcu wygonić i ruszyć dalej. A dalszą drogę można opisać jednym słowem – bezdroża… Niewielka ścieżynka prowadziła szerokim, porośniętym zieleniącą się pięknie trawą grzbietem na kolejną przełęcz i dalej na Tomanowy Wierch Polski. Tak, „Polski”… zawsze to mi się w tym szczycie najbardziej podobało.
Wyjście na szczyt zaliczyliśmy ekspresowe, zeszło nam może 20 minut, nie więcej. Krótki odpoczynek i znowu w dół. Niestety za dobrze mieć nie mogliśmy, dlatego przyjemna ścieżka zamieniła się na mało dogodną, stromą po grząskiej ziemi, pośród kosówki. Chwilę tak szliśmy, aż w końcu stanęliśmy na jednej z najniższych tatrzańskich przełęczy w głównej grani – na Tomanowej.
Pamiętam, jak zamknęli ją dla turystów przed kilkoma laty. Jak to tłumaczyli, nie było tu wystarczającego ruchu turystycznego. Ale chyba właśnie, dlatego moja radość z bycia tu była większa. Pamiętam jak sobie wyrzucałem chodząc wówczas jeszcze głównie po Beskidach, że nie zdążyłem tu dojść. Wtedy nie wiedziałem, że kiedyś zdecyduje się na chodzenie utartymi ścieżkami.
O zejściu na przełęcz mogę powiedzieć, że było nieprzyjemne, ale odcinek z przełęczy na Ciemniak trzeba nazwać krótko – masakra! Przez tak gęstą kosówkę jeszcze nie szedłem. Momentami zastanawiałem się, czy faktycznie tu właśnie biegła ta droga. Długo walczyliśmy aż się udało przebrnąć przez tą barierę. Później już było znacznie lepiej, a i widoki piękne… W końcu doszliśmy na Stoły, z których Czerwone Wierchy wyglądają jak jeden długi, płaski masyw. Teraz czekał nas najbardziej zastanawiający odcinek. Jak tu będzie, trójka tatrzańska czy „śmiech na Sali”? No właśnie…
To za ścieżką po grani, lekko w dół, tu gdzieś po kamieniach i jesteśmy pod turnią, na którą szczerze mówiąc myśleliśmy, że mamy wyjść. A tu nie, nie tak będziemy szli. Mało wyraźna ścieżka leci w prawo, a więc i my za nią lawirując pod białymi ścianami dochodzimy do południowego zbocza Ciemniaka. W tym momencie obaliliśmy kolejny tatrzański mit, niepotrzebnie tworzony przez turystów.
Lecimy w górę, trawersując zbocze, aż do południowej odnogi Ciemniaka. Ścieżka nam znikła, więc stwierdziliśmy, że to będzie najlepsze wyjście. Dochodzimy do góry, a tu nasza droga. Musieliśmy trochę pójść za daleko. Stąd na szczyt już tylko chwila, ale czujemy spore zmęczenie tym podejściem. Mamy już duży kawał drogi za sobą, nie wszystko przychodzi tak łatwo jak wcześniej, ale świadomość, że z każdym krokiem jest coraz mniej drogi daje dużo siły. Podchodząc od południa stanowimy pewną atrakcję – będący na szczycie turyści chyba nie bardzo wiedzą, dlaczego właśnie stąd wyszliśmy na szczyt, skoro szlak wiedzie od północy. Ale niech się chwilę pogłówkują.
Czerwone Wierchy miały być tylko formalnością, a ja wysiadłem już po Krzesanicy, chociaż jakoś resztkami sił na głodzie wywlokłem się jeszcze na Małołączniak, pod którym musiałem już zjeść, żeby nabrać pary na te ostatnie godziny. Dzisiaj w menu podali mi… chleb z cukrem. I kolejny raz stanowiłem powód do śmiechu dla Marcina, a dla mnie nic lepszego na chwilę obecną nie było.
Kopa Kondracka też przyszła ciężko, teraz już chyba tak po prostu będzie. Ale o dziwo Goryczkowe Czuby jakoś w miarę przyzwoicie udało mi się przelecieć. Po Marcinie również było widać pewne zmęczenie. Zresztą nie ma co ukrywać – obydwoje byliśmy wyrąbani jakby nas stado pawianów przegoniło. Ja za to drugi raz podczas przejścia tej grani zacząłem odczuwać, że ta droga więcej powoduje we mnie złości i cierpienia, niż radości i satysfakcji.
Pod Kasprowym odpadł Marcin – teraz i on musiał zjeść. Ja szczerze mówiąc się cieszyłem, bo miałem okazję odsapnąć. Po pewnie ok. 30 minutowym odpoczynku zdobyliśmy „górę gór” jak to zwykłem mawiać, gdzie również czułem się jak wyginięty okaz turysty górskiego, którego „klapkowicze” z Kasprowego nie znają. Przed nami został jeszcze tylko Beskid, ta niewielka wystająca skała jest naszym ostatnim szczytem w grani. Przelatujemy wprost przez nią, po czym schodzimy w stronę przełęczy, do której zmierzamy od wczoraj. Jest – Liliowe…
Radość? Tak, radość. Tu, w tym momencie, gdy zrzuciliśmy plecaki pod drogowskazem była radość. Bo to zrobiliśmy, bo daliśmy radę, bo przeżyliśmy super biwak na Pyszniańskiej, a to wszystko złożyło się na niesamowitą przygodę. Było warto marznąć, pocić się, dźwigać i męczyć, walczyć z samym sobą, z terenem. Jeśli tak piękne uczucie ma być zawsze to wchodzę w to, zgadzam się na to wszystko, co wcześniej muszę wycierpieć i wymęczyć, żeby poczuć tą radość z życia. Jednak to wszystko uświadomiłem sobie dopiero kilka dni po powrocie, gdy emocje opadły, a zmęczenie znikło. Wtedy czułem jakby nieuzasadnioną radość, a może raczej po prostu radość z osiągnięcia celu, którym było przejście Polskiej Grani Tatr Zachodnich.
Maciej Urban