Do „Pocztówki od fotografa” staramy się zapraszać fotografów, którzy spełniają trzy warunki: ich twórczość można uznać za więcej niż reporterską, obszar ich zainteresowań jest przynajmniej pokrewny z przygodowo-sportowo-podróżniczym charakterem naszego pisma, zdjęcia uzupełnia interesująca historia – samego fotografa lub miejsca czy wydarzeń, o których opowiada. Gdy poznałem Konrada Bartelskiego, zrozumiałem, że w jego przypadku sama „Pocztówka…” nie wystarczy.
***
Zdjęcia. Minimalistyczne, naturalne i piękne w swojej prostocie kompozycje, które ukazują człowieka-narciarza w obliczu gór – takiego jakim jest, bez fajerwerków. To nie tylko piękne krajobrazy, ale również emocje, które łączą Bartelskiego z górami i narciarstwem. Przedstawia zimę miękką, pełną różnych faktur, gry światła i cieni – magiczną.
W 12. numerze Outdoor Magazynu znajdziecie zdjęcia czarno-białe, które wydały nam się w wyjątkowo atrakcyjny sposób ilustrować narciarskie podróże autora. W druku wyglądają wyśmienicie.
Rozmowa. W trakcie wywiadu okazało się, że nasz Brytyjczyk wiódł ciekawe życie, pełne zwrotów i przygód. Dwie dziedziny, narciarstwo i fotografia, przeplatały się wzajemnie raz zanikając, raz pojawiając w odmienionej postaci. Interesujące wydało nam się również podejście do przygód i fotografii Bartelskiego, dlatego postanowiliśmy podzielić się z naszymi Czytelnikami tą rozmową. Wywiad upiększają zdjęcia niewykorzystane w „Pocztówce…”.
A zimowy OM jest jeszcze dostępny tutaj.
***
Wuj Lesław Bartelski był członkiem kulturalnego podziemia, autorem powieści dokumentalnej „Powstanie Warszawskie”. Z kolei Twój ojciec wyjechał z Polski, by w Wielkiej Brytanii dołączyć do sił alianckich. Czy to w jakiś sposób wpłynęło na Twoje późniejsze zainteresowanie fotografią?
Mój ojciec wyjechał z Polski w 1939 r. i po roku dotarł do Anglii. Potem przeszedł szkolenie i dołączył do RAFu. Fotografia zawsze go pociągała. To zainteresowanie odziedziczył po swoim ojcu, który już w tych dawnych czasach posiadał aparat. Do dzisiaj pamiętam jakie wrażenie zrobiły na mnie fotografie na 8-milimetrowej kolorowej (!) kliszy, które mój ojciec zrobił w latach 1941-42. To były wyjątkowe, bardzo osobiste obrazy. Więc chyba już jako dziecko przeczuwałem jak dużą wartość może mieć historia opowiedziana za pomocą fotografii.
Pamiętasz swój pierwszy aparat?
Oczywiście! To był mały Brownie, którego dostałem gdy miałem 14 lub 15 lat. Nieco później ojciec przywiózł z Japonii broszury reklamujące tzw. lustrzanki, które wtedy były tam o wiele tańsze niż u nas. Mimo to musiałem skosić wiele trawników i wymalować wiele pokoi, by uzbierać wystarczającą kwotę kieszonkowego na taki aparat. Miałem 16 lat i byłem bardzo podekscytowany, gdy mój tata przywiózł go z Japonii.
Co stało się później?
Wykorzystałem aparat by sfotografować międzynarodową konferencję pilotów [International Federation of AirlinePilots Association]. Trudno w to uwierzyć, ale jedno z moich zdjęć trafiło na okładkę magazynu. To nie był jakiś znany magazyn, ale to nie ma znaczenia – to była pierwsza rolka filmu z mojego nowego aparatu! Więc jak widzisz, dość wcześnie złapałem bakcyla. Przyjemność sprawiało mi również wywoływanie filmów i wszystkie eksperymenty w domowej ciemni, wyciskanie z filmu ile się da, nawet jeśli czasem skutkowało to bardzo ziarnistymi zdjęciami.
W międzyczasie nauczyłeś się też całkiem nieźle jeździć na nartach. Czy te dwie pasje się uzupełniały?
Lubiłem się ścigać na nartach, tak, miałem taki okres. W wieku 17 lat zakwalifikowałem się na moje pierwsze Igrzyska Olimpijskie w Sapporo [1972 r.]. Gdziekolwiek bym nie jechał, zawsze brałem ze sobą aparat. Czułem, że jestem w pewien sposób uprzywilejowany, że mam obowiązek dokumentowania swoich podróży. A naprawdę sporo podróżowałem, co wtedy nie było popularne. Zamieniłem Minoltę na Olympusa OM-2, który był dużo mniejszy i lżejszy, a także miał silnik przewijania filmu… nie żebym go jakoś intensywnie wykorzystywał.
Dlaczego?
Nie miałem pieniędzy na filmy (śmiech). Gdy pojechałem na obóz treningowy do Argentyny, zabrałem ze sobą 5 filmów, czyli mogłem zrobić 5×36 zdjęć. Robiłem zdjęcia ze stoków, ale też z innych miejsc, które odwiedzałem. Później wysyłałem je do jednego faceta, który pracował w wydawnictwie narciarskim, czasem pisałem artykuł. Wtedy wszystko działało inaczej, ludzie nie mogli oglądać świata na Google, nic nie wiedzieli o Nowej Zelandii czy Argentynie. Więc wydawnictwo było zadowolone ze zdjęć, a ja uwielbiałem to robić.
Jak długo startowałeś?
12 lat, od 1971 do 1983 r. Trzy razy wystartowałem na Igrzyskach, ścigałem się z najlepszymi, w tym z Andrzejem Bachledą, który jako pierwszy Polak wygrał zawody Pucharu Świata. Fotografia wtedy sprawiała mi przyjemność, ale też pomagała zarobić trochę pieniędzy na podróże po świecie.
Jak zmieniło się Twoje życie, gdy zakończyłeś karierę sportową?
Bardzo. Ożeniłem się, założyłem rodzinę, znalazłem pracę. Fotografia w zasadzie zniknęła z mojego życia, nie było już takich okazji… przez długi czas, aż do połowy lat 90.
Co się wtedy stało?
Przez te wszystkie lata oczywiście nadal lubiłem jeździć na nartach. Któregoś dnia, przed kolejnym wypadem narciarskim, natrafiłem na Minoltę Dimage X. Niewielki kwadracik z matrycą wielkości 1 megapiksela – tak wyglądał mój wstęp do świata fotografii cyfrowej (śmiech). Ale przede wszystkim to była niesamowita wygoda – jak iPhone w kieszeni dzisiaj. Zacząłem na nowo odkrywać przyjemność fotografowania, a także eksplorowania gór. Polubiłem zjazdy z dala od tras narciarskich, bardziej odprężały mnie po dniach spędzonych w biurze. Wolałem oddalić się od tłumów w ośrodkach narciarskich, zagłębić w góry, tak jak to było, gdy byłem mały.
W tym samym czasie mój przyjaciel kupił domek na norweskim wybrzeżu, daleko na północy, który zamierzał wynajmować turystom, a także – taki sam aparat, bo uważał, że przyda mu się do promocji tego biznesu.
Zdziwiłbym się gdybyś go nie odwiedził.
(Śmiech), oczywiście pomysł zjazdu na nartach do samego morza od razu wydał mi się fantastyczny, zwłaszcza, gdy zobaczyłem pierwsze zdjęcia. Pojechaliśmy tam ze znajomymi, Leo Mason zasugerował bym kupił sobie Canona G9 – kompakt, ale z większą kontrolą ustawień. Ta przygoda sprawiła mi ogromną radość, podobnie jak samo robienie zdjęć. Byliśmy na dalekiej północy, wszystko składało się w całość: po raz pierwszy pojechałem na narty na cały tydzień z zamiarem niekorzystania z żadnych wyciągów.
Byłeś wtedy już po pięćdziesiątce.
Codzienne podejścia okazały się nie lada wyzwaniem, ale nie sam wiek był problemem, a raczej styl życia – na codzień pracowałem za biurkiem. Więc po powrocie kupiłem buty do biegania (nie znoszę biegać) i zacząłem codziennie biegać do pracy. To było trudne, ale pomogło. I jak ze wszystkim w życiu – im więcej praktyki, tym łatwiej.
Czy to podczas tej pierwszej wycieczki do Norwegii zrobiłeś zdjęcie zatytułowane „Heaven”?
Tak. Morze tego dnia było idealnie spokojne, zdjęcie zrobiłem z łodzi, którą płynęliśmy na narty. Wydruk miał 170 cm szerokości i był nadal ostry – z małego G9! Udało mi się to osiągnąć dzięki uważnej obróbce. Sprzedał się za 400 funtów na aukcji charytatywnej organizowanej przez organizację Back Up, która pomaga osobom z urazami kręgosłupa. Ucieszyłem się, że ktoś dostrzegł wartość w tym co robię i to mi dodało pewności siebie.
W pewnym stopniu wyznaczyło chyba również kierunek?
Miałem już wtedy kilka zdjęć, które lubiłem, ale „Heaven” rzeczywiście coś wyzwoliło, wróciła pasja – fotograficzna i narciarska. Zdałem sobie też sprawę, że lubię przedstawiać góry w taki minimalistyczny sposób, który według mnie dobrze oddaje perspektywę. Do Kaszmiru pojechałem jeszcze z tym samym aparatem, ale już na kolejną wycieczkę do Norwegii wyposażyłem się w porządną lustrzankę cyfrową, Nikona D300.
Wspomniałeś wcześniej Leo Masona, świetnego fotografa zajmującego się sportem i tańcem. Jak się poznaliście?
W czasach gdy się jeszcze ścigałem, poznałem wielu topowych brytyjskich fotografów sportowych, m.in. Chrisa Smitha, który pracował dla Sunday Timesa. (Robił fantastyczne czarno-białe zdjęcia, m.in. słynne zdjęcie Mohameda Ali. Kiedyś dał mi George’a Best’a z 1973 r., zdjęcie zrobione w ciemnych mokrych warunkach, bez autofokusa, a mimo to zdjęcie jest genialne. To wymagało prawdziwych umiejętności!). Dorastając podziwiałem też fotografie wspomnianego Leo Masona czy Steve’a Powella, który założył Allsports, pierwszą agencję fotografów sportowych, wyznaczającą standardy na całym świecie. Miałem szczęście ich poznać i bardzo podziwiałem ich pracę. Podczas mojej pierwszej wystawy Chris kupił jedno z moich zdjeć – nie mógłbym wymarzyć sobie większego komplementu. Na kolejnej kupił jeszcze jedno. To ciekawe w jaki sposób historia zatoczyła krąg.
Twoja pierwsza wystawa odbyła się stosunkowo niedawno, bo dwa lata temu.
Tak. Byłem bardzo zdenerwowany wieszając swoje prace na ścianach. To nie jest „fotografia Red Bulla”. Nie jest „dramatyczna”, powiedziałbym, że raczej zmysłowa, emocjonalna.
Rzeczywiście. Jest chyba również… spontaniczna?
To są prawdziwe chwile, w żaden sposób nie reżyserowane. Nie wstaję o 5 rano, nie wyliczam w jakim punkcie o danej porze dnia będzie znajdować się słońce. Pokazuję to co widzę, czas i miejsce, które dzielę z przyjaciółmi. Zawsze dużo rozglądam się wokół, obserwuję. Zdjęcia powstają spontanicznie, są różne style.
A co jest pierwsze: narty czy fotografia?
Za każdym razem, gdy organizuję wycieczkę, chcę pojeździć na nartach, więc jadę w miejsce gdzie jest dobry śnieg. Równocześnie zawsze mam przy sobie aparat. Wiem, że jeśli go nie wezmę, to na pewno przydarzy się coś wartego sfotografowania. Nie mogę sobie pozwolić, by ten wyjątkowy moment umknął. Aparat jest częścią podróży, owszem, wybieram się w różne miejsca, bo są interesujące z punktu widzenia fotografii, ale priorytetem są zawsze narty.
„Każdy kontynent mówi innym językiem” – tak powiedziałeś. Co to znaczy?
Tak, każdy mówi innym językiem, ma inną teksturę. Składa się na nią wiele czynników: atmosfera, jedzenie, emocje ludzi, z którymi podróżuję, geografia miejsca i esencja ludzi, którzy je zamieszkują.
Z pierwszej wyprawy Antarktydę najwyraźniej pamiętam spotkanie z pingwinami na plaży, po ukończonym zjeździe. Przyszły do nas i zaczęły bawić się i tańczyć. To magia, której nie spotkasz w Arktyce – pamiętam pierwszy lot na północ, wzdłuż górskiego kręgosłupa Norwegii, góry rosły i rosły, a gdy dotarliśmy na miejsce nie byłem w stanie pojąć skali alpejskiego krajobrazu, który nas przywitał. Takie połączenie, zaskoczenia i majestatu, wypełnia serce pasją. Natomiast gdy, po kilku nocach spędzonych w samolotach, wylądowaliśmy u podnóży wulkanów na Kamczatce miałem jeszcze inne wrażenie. Atmosfera pod pewnymi względami była bardzo rosyjska, ale pod innymi zupełnie nierosyjska. Tamtejsze drzewa nasunęły mi skojarzenie z Japonią, która zresztą nie znajduje się tak daleko.
Jest więc wiele drobnych rzeczy, które łączą różne obszary ziemi i wiele, które je odróżniają. Każdy region świata komunikuje się z nami inaczej, na swój sposób wpływa na nasze zmysły. A gdy oddalisz się od miast i ludzi, łączysz się z naturą. I ona też mówi w różnych językach, chociaż to tylko natura.
Czy narciarstwo może być pretekstem dla zwiedzania świata?
O tak! Miałem wyjątkowe szczęście, bo dzięki temu, że mój ojciec był pilotem, miałem dostęp do tańszych biletów lotniczych, gdy byłem młody. Podróżowanie było dla mnie zawsze pogonią za płatkami śniegu. W tym do dzisiaj dostrzegam największą wartość narciarstwa. Dodatkowo, gdy odkryłem skitouring, zrozumiałem, że narty pozwalają dotrzeć w miejsca spokojne i dzikie, takie, w które większość ludzi nie chodzi.
Myślisz, że na świecie jest za dużo ludzi?
Gdy się urodziłem na świecie było 2,9 miliarda ludzi, a teraz jest 7,8 miliarda. Mówimy dużo o emisji CO2, wycince lasów i wielu innych problemach, które mają przecież wspólne źródło: na świecie jest za duża ludzi. Na dodatek większość z nich stara się MIEĆ jak najwięcej. Niektórzy powiedzą: „co zrobisz, nie można przecież zakazać rodzenia dzieci”. Oczywiście, nie można, ale jest na to sposób: edukacja i wzmacnianie pozycji kobiet na świecie.
Wiele religii i państw buduje swoją pozycję na podobnym modelu: więcej wyznawców, więcej obywateli = większa władza i siła rządzących. Im więcej ludzi, tym większe przychody z podatków, tym więcej pieniędzy, aby kupić ich głosy. To bardzo przykre. Jednak niewiele osób mówi o przeludnieniu planety, zdaje się, że ludzie boją się o tym mówić.
Przeludnienie to także niższy komfort życia, odczuwamy to zwłaszcza w miastach.
Tłumy nie służą zdrowiu psychicznemu, obcowanie z naturą jest lekarstwem dla duszy i umysłu, świetnie rozwija kreatywność. Dzieci pozbawione dostępu do natury i prostych narzędzi nie uczą się myśleć. Nie można dawać im wyłącznie gotowych rozwiązań. Powinny iść w góry, zatroszczyć się o siebie na własną rękę, nauczyć używać umysłu, podejmować samodzielne decyzje, eksplorować. Natura jest kluczowym elementem rozwoju człowieka. Niestety ze względu na przeludnienie, a ostatnio również pandemię, dostęp do niej jest coraz trudniejszy.
Póki co pandemia dalej ogranicza naszą swobodę ruchów. To odbija się również na amatorach fotografii. Jak Ty sobie z tym radzisz?
Podczas pierwszego lockdownu codziennie wybierałem się na spacery po najbliższej okolicy. Brałem ze sobą tylko iPhona – obiektyw nie działa dobrze pod światło, a także gdy jest zbyt ciemno, ale poza tym jest wyśmienity. Zresztą każdy aparat, który masz przy sobie, jest lepszy od tego, którego nie masz. Wracając do moich wycieczek: codziennie pod wieczór spacerowałem i prowadziłem foto-dziennik, oczywiście nic z tego nie trafi na żadną wystawę, ale wiele osób z przyjemnością przeglądało te zdjęcia i czekało na kolejne „odcinki”. Myślę, że to gdzie jesteś i co robisz nie ma znaczenia, nie trzeba koniecznie jechać w „dobre” miejsce, by zrobić dobre zdjęcie. Jedynym sposobem, aby to osiągnąć jest dostrzeganie rzeczy.
To znaczy?
W dzisiejszych czasach wszystko mamy podane na tacy, a to sprawia, że staliśmy się dość ograniczeni… Życie we współczesnym społeczeństwie zredukowało nasz zdolność widzenia peryferyjnego do bardzo wąskiego kąta. Kiedyś, gdy polowaliśmy lub ktoś polował na nas, musieliśmy mieć oczy dookoła głowy. Dzisiaj patrzymy głównie prosto przed siebie. Ja większość zdjęć zrobiłem spoglądając za siebie. Jeśli patrzysz tylko przed siebie, możesz sporo przegapić.
A może nie warto już robić zdjęć?
Może dzisiaj na świecie jest więcej zdjęć i może łatwiej jest je robić. Jednak to nie powinno nikomu odbierać poczucia dumy wynikającego z dostrzegania i uwieczniania wyjątkowych chwil. Prawdziwe piękno jest tam, gdzie potrafisz je dostrzec.