Wyspy Owcze. Spotkania z surową przyrodą. Wybrzeża Syberii. Pikujące rybitwy, drzemiące w wodzie foki, stada reniferów przekraczające rzeki. Hebrydy Zewnętrzne. Wiry zdolne wciągnąć człowieka, szkwały, prądy pływowe – nieświadomych porywające w otwarte morze. Szetlandy. Skrupulatne analizy i plany, od których zależy życie. Orkady. Biwaki na bezludnych wyspach. Lofoty… O wolności, jaką daje kajakarstwo morskie, rozmawiamy z Piotrem Opacianem.
***
Michał Gurgul: Dlaczego Północ, a nie na przykład ciepłe Morze Śródziemne?
Piotr Opacian: Uwielbiam dziką przyrodę i lubię być z dala od cywilizacji. Na Północy płyniesz przez dziesiątki kilometrów, nie spotykając człowieka. Powietrze i woda tętnią życiem, zwłaszcza w czerwcu i lipcu. Zlatują się olbrzymie kolonie ptaków z całej planety. Nie brakuje pożywienia, woda jest czysta i dobrze natleniona. Patrząc pod kajak, widzisz na kilka metrów. Obserwujesz łąki i lasy podwodne, niesłychaną rozmaitość fauny i flory, a nie, jak w zasolonym Morzu Śródziemnym – o, tu jakaś licha roślinka, tam jedna rozgwiazda… Pustynia i dżungla. Nie ma porównania. Wiedzą o tym wieloryby. Przypływają na Północ całymi stadami, bo tam jest najwięcej biomasy. Najwięcej życia i najwięcej spokoju.
Porównując spływy wielkimi rzekami Ameryki Południowej i wyprawy morskie na Północ, powiedziałeś: to bardziej intensywne. Dlaczego?
Kajakarstwo morskie na północnym Atlantyku jest bardzo wymagające, to prawdziwy hardkor (śmiech). Zwłaszcza w wydaniu solo. Choć dystans czasem nie powala, to każdy kilometr tam, to jak dziesięć na rzece (wykluczając rzeki górskie, to zupełnie inny i bardzo trudny sport). Uwielbiam to specyficzne połączenie adrenaliny i przygotowań. Morza Północy są niebezpieczne, wymagają zdobycia solidnej wiedzy. Dużą przyjemność sprawiają mi analizy, nauka i planowanie. To niesamowita satysfakcja, gdy samodzielnie coś opracowałeś i to się sprawdza. Nie ma tu marginesu na błędy, bo te – mówiąc delikatnie – są niezbyt przyjemne w skutkach. To też wyzwanie. Wiosłować trzeba codziennie, niezależnie od warunków. Często pod falę i wiatr, podczas gdy na rzece zawsze jest z nurtem.

Skąd u ciebie potrzeba oglądania świata od strony wody?
Trudne pytanie. Chyba nie dlatego, że jakoś wyjątkowo lubię wodę. Za to na pewno zawsze lubiłem uczyć się, poznawać świat. Zainteresowałem się przyrodą, polubiłem ptactwo wodne, fotografię, eksplorację… Indianie uważali rzeki za naturalne arterie komunikacyjne, więc gdy pojechałem do Amazonii, kajak był oczywistym wyborem. Można do niego spakować zapasy na trzy miesiące i być całkowicie niezależnym. To wszystko na mnie wpłynęło, jednak przede wszystkim myślę, że chodzi o ciszę. Gdy jesteś sam, a woda niesie, przestajesz wiosłować, suniesz. Wychodzisz z zakola, a tu czapla siwa, bóbr lub perkoz zausznik. Co za widowisko! Kajakiem można się zbliżyć, nie wydając żadnego hałasu. Na lądzie każdy krok to szelest.
Dlatego zazwyczaj pływasz sam?
To samo w sobie nie jest celem moich wypraw, jednak wydaje mi się, że umożliwia idealny kontakt z przyrodą. W grupie dekoncentrujemy się. Imprezka przy ognisku, rozmowa, piwko i zapominamy o świecie. Joga i wschodnie filozofie podpowiadają, by spoglądać w siebie, szukać równowagi pomiędzy światem wewnętrznym i zewnętrznym, jednoczyć się z przyrodą. Hałaśliwe towarzystwo w tym przeszkadza. Oczywiście czasem czuję potrzebę podzielenia się przeżyciami i w takich chwilach dzwonię do żony.

Ile czasu potrzebujesz, by się nasycić?
Długość wypraw często dyktuje proza życia. Na Syberii spędziłem dwa i pół miesiąca, ale z reguły moje wyprawy trwają około miesiąca. Po miesiącu pływania na Wyspach Owczych masz dość, to trudne i wyczerpujące. Woda jest wszędzie. Jesteś mokry, niczego nie da się wysuszyć. Bez przerwy pada i wieje. Tak, można powiedzieć, że potrzebuję miesiąca, by się nasycić (śmiech).
Zawsze jesteś zupełnie niezależny?
Tak, to dla mnie bardzo ważne. Lubię być “na dziko”. Specjalnie omijam osady ludzkie i wszelkie ślady cywilizacji. Najczęściej nocuję na niezamieszkałych wyspach. Nie szukam sklepów, nie martwię się o zapasy, w ogóle o tym nie myślę. Tak lubię. To dla mnie namiastka wypraw, które podziwiam – żeglarzy pływających po świecie w XV i XVI wieku. Oni byli zdani tylko na siebie.
Zabierasz własny kajak?
W Europie zawsze. Co mój kajak, to mój kajak. To kajak specjalnie dostosowany przez firmę Aquarius do moich potrzeb i parametrów. Na Północy nie ma problemu z transportem, ale już w Patagonii musiałem pożyczyć kajak. Na szczęście znalazłem podobnego pasjonata, Austriaka mieszkającego w Chile. W takich krajach, a nawet na Wyspach Owczych, sprzęt z wypożyczalni nadaje się co najwyżej na dwu-, trzydniowe wycieczki. Jak ktoś tam przyjeżdża, żeby naprawdę popływać, to zazwyczaj z własnym kajakiem. Ale rzadko kiedy ktoś w ogóle przyjeżdża.

Wewnątrz fiordów jeszcze ktoś pływa, ale na zewnątrz już raczej nikt?
W takich dziedzinach jest naturalna selekcja. Nie da się zrealizować wyprawy na trudnych wodach bez dostatecznej wiedzy i naprawdę solidnych umiejętności. Jeśli je masz, to znaczy, że zajmujesz się tym od wielu lat i to twoja pasja. Nie organizuje się takich wypraw, jak w Himalajach, gdzie Szerpa przygotuje stopnie i poręczówki, wepnie ci małpę i jak będzie trzeba – poda tlen. Na morzu nie ma poręczówek, woda się zmienia, trzeba walczyć z falami i mieć zawsze zapas sił na nagłe pogorszenie warunków o 1,5-2 stopnie w skali Beauforta – to się często zdarza. Potrzebne są konkretne, przynajmniej techniczne, umiejętności. Oczywiście podziwiam prawdziwych himalaistów, ale mówię tu o turystyce. Takiej turystyki na morzu nie da się zorganizować.
Widzę, że jesteś zwolennikiem działania na własną rękę?
Oczywiście! Walorów jest wiele. Zgłębiasz temat, czytasz o miejscu, które planujesz odwiedzić, dowiadujesz się ciekawych rzeczy, przy okazji łapiesz różne pasje. Idąc jeszcze dalej – nabierasz szacunku dla języków obcych, zaczynasz się uczyć. Przygotowania to niesamowita podróż sama w sobie. No i wolność, niezależność! Wiedza i brak przewodnika dają niesłychaną przyjemność modyfikowania trasy. Nic nie jest narzucone, to ty decydujesz. Usłyszysz coś ciekawego, bach, swobodnie zmieniasz plan. Dzieją się rzeczy wyjątkowe. Nie ma porównania z wyjazdami podanymi na tacy. Wtedy, przynajmniej w moim odczuciu, nie zgłębiasz pasji, nie rozwijasz się.
Nie musisz myśleć?
Generalnie myślenie rozwija. Gdyby ewolucja nie wykształciła w nas zdolności abstrakcyjnego myślenia, nie bylibyśmy tak inteligentni i zaawansowani cywilizacyjnie. Inna sprawa, że czasem zastanawiam się, czy niedługo nie zaczniemy się cofać.
To znaczy?
Czy nie dochodzimy czasem do punktu, w którym większość społeczeństwa będzie korzystać bezmyślnie z gotowych rozwiązań i narzędzi, zawierzy sztucznej inteligencji? Wybitne jednostki są dalej wybitne, ale średnia może zacząć spadać…
Gotowym rozwiązaniom mówimy nie. O czym w takim razie musi myśleć samodzielny kajakarz morski?
Kwestia nieoczywista, a fundamentalna, to punkty bezpiecznego lądowania . Kajakarz, inaczej niż żeglarz, nie ma kajuty, musi odpoczywać na lądzie. Powinien więc mierzyć sił y na zamiary, brać pod uwagę warunki i znać miejsca , w których da się wyjść na ląd. W każdej chwili musisz wiedzieć, gdzie znajduje się najbliższe. Jeśli wybrzeże jest poszarpane i rozczłonkowane, szukanie może pochłonąć wiele czasu i energii. Dotarcie do miejsca oddalonego o kilka kilometrów może wymagać 30 km wiosłowania wzdłuż wybrzeża. Jeśli w takiej sytuacji opadasz z sił, robi się niebezpiecznie.

Jak szukasz tych miejsc?
W tej chwili zdjęcia satelitarne Google sprawdzają się bardzo dobrze. To wymaga wprawy, bo trzeba brać pod uwagę szereg czynników, takich jak pływy czy wystawa na wiatr, ale z czasem uczysz się to odczytywać. Piękna plaża na zdjęciu w rzeczywistości może okazać się zatopioną łachą piachu – zależy o jakiej porze zrobiono zdjęcie. Gdy mamy do czynienia z wybrzeżem klifowym, na przykład na Wyspach Owczych, najbliższe, sąsiednie miejsca bezpiecznego lądowania mogą znajdować się w odległości 35-40 km, a to już bardzo dużo. Trzeba mieć pewność, że to miejsce istnieje i że taki odcinek w danych warunkach jesteś w stanie przepłynąć.
To wiele godzin w kajaku. Jak sobie radzisz z jedzeniem, piciem i toaletą?
Zawsze mam zapas słodkiej wody, który uzupełniam na biwakach – te miejsce też staram się znaleźć wcześniej, a rano przygotowuję przekąski. Najtrudniejsza sprawa to toaleta, bo wbrew pozorom nie ma możliwości zrobienia siku na kajaku, zwłaszcza gdy morze jest niespokojne, a na Północy zazwyczaj takie jest. Żadne buteleczki nie wchodzą w grę. Więc, przykra sprawa , zawsze się trochę odwadniam przed trudnym i długim etapem, dzięki czemu mogę płynąć 8-9 godzin bez przerwy. Nieraz jednak dopływałem w ostatniej chwili, z krzykiem wyskakiwałem z kajaka, szarpałem się z fartuchem i kolejnymi warstwami ubrań. Bywa ciężko, ale jeszcze nigdy się nie posikałem (śmiech).
Z czym jeszcze zmaga się kajakarz morski?
Gdy masz już wyznaczone miejsca bezpiecznego lądowania, znasz dystanse i swoje możliwości, zaczynasz myśleć o wiatrach, pływach i oczywiście prądach związanych z pływami i wyfalowaniem.

Dla Polaków chyba najmniej oczywistym zjawiskiem są prądy pływowe?
Tak, bo na Bał tyku są niezauważalne, w zasadzie można powiedzieć, że nie istnieją. Zaczynają się za Cieśninami Duńskimi. Pływy zależą od układu Ziemi, Księżyca i Słońca. Dla kajakarza ważne są dwa kierunki ruchu wody, wynikające z sił pływowych, pionowy i poziomy.
Pionowy to przypływ i odpływ.
Tak, w niektórych miejscach różnica pomiędzy najniższym i najwyższym stanem wody może osiągnąć ponad 10 metrów. Czasem kajak trzeba ciągnąć kilkaset metrów poza strefę pływów, by nocą morze nie zabrało nas w nieplanowaną podróż. Są jednak mniej oczywiste i bardzo tragiczne w skutkach konsekwencje. Może nas odciąć od obozu w czasie spaceru lub zamknąć w jaskini, do której wpłynęliśmy kajakiem. To samo dotyczy eksploracji lądu odsłoniętego w czasie odpływu. Moment nieuwagi i możemy znaleźć się w pułapce. W 2004 roku w Morecambe Bay na skutek odcięcia od lądu przez przypływ zginęły 23 osoby, zbieracze owoców morza.
A jeszcze groźniejsze są ruchy poziome.
Na skutek cyklicznie zmieniającego się poziomu morza zamienia się ono w pewnych strefach w szerokie, rwące rzeki – prądy pływowe. Można to sobie wyobrazić tak, choć to ekstremalne uproszczenie: woda przelewa się z obszarów o wysokim poziomie do obszarów o niskim. Z ruchu pionowego bierze się ruch poziomy. W cieśninie Pentland Firth osiągają one rekordowe prędkości, dochodzące do 30 km/h. Dla nieświadomego zagrożenia kajakarza najgorsze jest to, że to nie trwa jednostajnie przez całą dobę, zmienia się wraz z pływami. W okresie zmiany kierunku prądów, to znaczy w czasie najniższego i najwyższego stanu pływów, kiedy ma miejsce swego rodzaju równowaga sił, prądy prawie zanikają – to okres slack water. Kajakarz nowicjusz ocenia stan morza na dość łatwy i wypływa w stronę oddalonej o dwa kilometry wyspy. Bardzo szybko zaczyna go znosić z kursu, a po jakimś czasie, daleko od celu, morze wokół niego zamienia się w małe piekiełko, nie dając szans na dopłynięcie ani do wyspy, ani do punktu startu. Wynosi go w stronę otwartego oceanu.
Nie da się płynąć pod prąd?
Kajakarz ma bardzo nikłą siłę napędową. Jeżeli prąd pływowy ma prędkość 15 km/h, a kajakarz średnio płynie na morzu 6-7 km/h, walcząc powiedzmy do 10 km/h przez krótki czas, to jest stracony.
Co powinien zrobić w takiej sytuacji?
Przede wszystkim nie powinien się w niej znaleźć. Jednak jeśli już go wyniosło na otwarte morze, a zna te procesy, zrozumie, że nic nie poradzi. Zaczeka kilka godzin, aż prąd się odwróci i wykorzysta go, by się uratować. Na naszych szerokościach geograficznych, w Europie, prądy są cykliczne, najczęściej sześciogodzinne, podwójny przypływ i odpływ na dobę. Niedoświadczony kajakarz może spanikować, będzie walczył, opadnie z sił, zmarznie, zejdzie z kursu i nieszczęście gotowe.

Czy da się bezpiecznie pływać w takich warunkach?
Tak, ale trzeba wiedzieć jak. Tam, gdzie prądy są agresywne, ich znajomość i precyzyjne planowanie są kluczowe. Trzeba nawigować tak, by je wykorzystać, ale w przypadku poszarpanej linii brzegowej to nie jest łatwe. Prądy załamują się, odbijają, zawijają – tak najprościej możemy to sobie wyobrazić. Im więcej przeszkód, na przykład cypli, zatok czy małych wysepek, tym trudniej przewidzieć kierunki działających sił. Dodatkowo na krótkich odcinkach stosunkowo łatwo wpasować się w prąd, ale już na dłuższych musimy liczyć się z tym, że on się odwróci. Jeśli płyniemy dziewięć godzin, musimy pamiętać, że prąd będzie nam sprzyjał tylko przez sześć godzin, a koło trzeciej godziny od odwrócenia będzie najsilniejszy.
W idealnych/teoretycznych warunkach.
Oczywiście, bo prąd nie jest jednolity, jak wspomniałem, załamuje się na nierównościach wybrzeża i dna. W trudnych rejonach powstają „rzeczki”, płynące w różnych, często nieewidentnych kierunkach, o różnych porach. Dlatego trzeba dokładnie analizować i planować kolejne etapy każdego odcinka niemal co do minuty. Zwłaszcza, gdy miejsca bezpiecznego lądowania są bardzo oddalone od siebie.
To niezła łamigłówka. Skąd bierze się tak szczegółowe informacje?
Są specjalne mapy. Biuro Hydrologiczne Zjednoczonego Królestwa Brytyjskiego (UKHO), nazywane potocznie Admiralicją, to od wieków najbardziej renomowane źródło informacji o morzach. To są mapy elektroniczne, dostępne w darmowej i płatnej – poszerzonej wersji. Z kolei na Wyspach Owczych działa darmowa i fantastyczna aplikacja RÃK, która pokazuje zmiany sił i kierunków prądów pływowych co 15 minut.
Do tej pory mówiliśmy o samej prędkości prądów pływowych, jednak na morzu występuje też turbulencja.
Im szybciej woda przepływa, tym bardziej staje się turbulentna. Mówi się o tym w przypadku rzek, ale na morzu jest podobnie. Też mamy nierówne dno i wybrzeże. Woda, natrafiając na przeszkody skalne, przewężenia, wypłycenia, przeciwny wiatr i fale, tworzy niebezpieczne strefy olbrzymich wirów, bystrzy pływowych, odwojów i fal stojących. Przeciętna rzeka górska jest o wiele bardziej turbulentna, jednak w niektórych sytuacjach skala podobnych zjawisk na morzu jest szokująca. Na przykład pomiędzy wyspami Jura i Scarba na Hebrydach Zewnętrznych tworzy się wir, który jest w stanie wciągnąć człowieka w kapoku na głębokość ponad 80 metrów! Zbadano to przy pomocy manekina.

Znalazłeś się kiedyś w niebezpiecznej sytuacji?
Tak, to jest nie do uniknięcia, ale to nie znaczy, że wszystko wymknęło się spod kontroli, po prostu było trudno. Dlatego przykładam się do planowania, czasem przed trudnym odcinkiem kończę dzień trochę wcześniej, żeby jeszcze raz wszystko powtórzyć. Wszystkiego jednak nie da się przewidzieć, bo czasem tych czynników wpływających na lokalne pływy jest masa, w niektórych rejonach doliczono si ę nawet ponad 150 tak zwanych koherentów, i nawet najdokładniejsza mapa czy aplikacja nie pokazują wszystkich detali. Na Wyspach Owczych miałem taką sytuację: dopłynąłem do cypla małej wysepki i miałem wyjść zza niego, przepłynąć jeszcze kilometr i dojść do fajnego miejsca lądowania na Kolturze. O tej godzinie powinno jeszcze się udać, ale gdy podpłynąłem do cieśniny, okazało się, że tam nieźle targa. Prąd główny szedł tak, jak miał, ale przy brzegu tworzyły się niebezpieczne wiry. Próbując to przejść, prawie się wywróciłem. W takich warunkach, mimo że eskimoską wstaję automatycznie, lepiej się nie wywracać, w wirach woda zachowuje się nieprzewidywalnie. Ledwo się wybroniłem i wróciłem w małe, w miarę bezpieczne zakole. Trochę bujało, ale postanowiłem zaczekać. Zmarzłem, więc spróbowałem znowu, i znowu prawie mnie wywróciło. W końcu, po godzinie, wreszcie przeszedłem, uff (śmiech).
Lubisz pływać sam, ale nie jesteś samotnikiem. Jak wyglądają twoje kontakty z miejscowymi?
Są zazwyczaj dość bliskie i bardzo je lubię. Ludzie traktuję cię inaczej, gdy podróżujesz samotnie kajakiem po morzach, po których prawie nikt nie pływa. Dzięki temu na przykład na wspomnianym Kolturze dwa razy nocowałem u kustosza w muzeum. Lubię rozmawiać z miejscowymi o ich życiu i morzu.
Czy oni rozumieją morze lepiej niż my? Mają wrodzoną intuicję?
Część rzeczy opiera się na wiedzy i obliczeniach. Intuicja może pomóc, ale nie zastąpi dobrego planowania. Intuicyjnie czuje się natomiast co innego i miejscowi na pewno to mają, a ja po tych latach na morzu już raczej też. Czasem z daleka zauważysz, że coś się dzieje. Przewidujesz co to jest i czy jest niebezpieczne. Czujesz, czy trzeba uciekać, czy trochę potarmosi, ale uda się przejść. To może być wir albo na przykład taka specyficzna szara zmarszczka na wodzie. Czujesz, że idzie szkwał, ustawiasz się, składasz w kajaku i przyjmujesz uderzenie. Czasem taki poryw wiatru spadający z trzystumetrowego klifu może dołożyć dwa stopnie w skali Beauforta. Trzeba to przetrwać. Coś takiego intuicyjnie działa, nie bez kozery mówi się, że najlepszy kapitan to stary kapitan. Są rzeczy, których uczymy się tylko przez doświadczanie. Himalaista też patrzy na serak i ocenia na oko: urwie się czy się nie. Im częściej bywasz w takich sytuacjach, tym lepszego wyczucia nabierasz. Podsumowując, intuicja to rodzaj podświadomego doświadczenia.

Częściej niż ludzi spotykasz chyba jednak foki?
To moi wierni towarzysze. Czasami płyną przez kilka kilometrów w odległości 2-3 metrów od kajaka . Czasem śpią w wodzie i w ogóle mnie nie zauważają. Pewnego razu było tak „gęsto”, że napłynąłem przypadkowo na drzemiącą fokę – ku wielkiemu obopólnemu zdziwieniu (śmiech). Innym razem wpłynąłem do wąskiej jaskini. Musiałem odpychać się rękami od ścian, a na końcu była taka niewielka i zupełnie ciemna komnata. Gdy do niej wpłynąłem, usłyszałem w pierwszej chwili głośne i nieznajome urrrr, urrrrrr… Dźwięk potęgowało echo, miałem niezłego pietra. Okazało się, że to też foka. Bardzo mnie cieszą takie spotkania.
A ptaki?
Alka pospolita i nurzyk pospolity, rybitwa arktyczna, niesamowite i piękne głuptaki. Klify są usiane dziesiątkami tysięcy ptaków. Gdy płyniesz pod nimi, zagłuszają morze. Pod koniec czerwca młode uczą się latać, to niesamowity spektakl. Leci taki niepewnie, niezdarnie, bo dopiero się uczy, i bach w wodę, tuż obok kajaka. Wyskakuje, patrzy zdziwiony, roztrzepany i znowu startuje. Jesteś w środku tego rozgardiaszu, na twoich oczach dzieje się życie, to świetne uczucie.
Z kolei na Oleniku natrafiliście na renifery.
Czegoś takiego nie widziałem nigdy wcześniej, to była wielka migracja. Kilkanaście tysięcy zwierząt przekraczało rzekę tuż przed nami.

Zamieszkałbyś na stałe na Północy?
Na dalekiej Północy chyba troszkę by mnie męczyły krótkie dni. Natomiast trochę na północy, czyli w Szkocji, bardzo chętnie, gdziekolwiek. Opłynąłem całą Szkocję, korzystając z Kanału Kaledońskiego, wszędzie jest niesamowicie.
Lubisz czasem opisywać swoje przygody, ale raczej stronisz od bycia medialnym. Dlaczego?
Piszę głównie dla siebie, gdy po wyprawie nagromadzą się emocje i odczuję taką potrzebę. Nie mam problemu z mediami, lubię czasem poopowiadać. Chociaż social media to przegięcie, często oszukiwanie – w tym nie mam ochoty uczestniczyć. Nie zabiegam o zainteresowanie, bo tego nie potrzebuję. To co robię, robię przede wszystkim dla siebie. I liczy się dla mnie czystość. Czystość i jeszcze raz czystość (śmiech).
Tym bardziej mam nadzieję, że w przyszłości opiszesz część swoich przygód na łamach Outdoor Magazynu. Dzięki!
***
Materiał ukazał się pierwotnie w 25. numerze Outdoor Magazynu (wiosna 2024).
