Jak zwykle spóźniona rowerem gonię pod sklep. Tym razem spokojna, bo wiem, że chłopaki poczekają. Ale lekkie wyrzuty sumienia są… Po raz kolejny zastanawiam się, jak ja to robię, że wiecznie się spóźniam…
Wpadam pod sklep, uśmiecham się szeroko żeby wstrzymać ewentualne gromy za te 7 min, ale jest cisza, spokój, ciepełko, świeci październikowe słońce, moi panowie również się uśmiechają. Nie ma Anety, żony Tomka, co wzbudza we mnie ogromny niepokój i rodzi mglistą wizję, jak dzisiejsza wycieczka będzie wyglądać, jeżeli rzeczywiście będę jedyną babą w teamie.
Pakujemy siebie i rowery do aut, ruszamy.
Dojeżdżamy do Ustronia, wysiadamy z samochodów. Jebudu! Gałąź spada na auto. Dopiero teraz widzę, co się dzieje z drzewami. Meteo znów się nie pomyliło. Jak nic, wiatr 70 km/h. Zanim dotrzemy w zalesiony, górski teren, walczymy z silnymi podmuchami.
Rozgrzewka – 4 km podjazd po asfalcie, pod takim kątem, że bardzo szybko weryfikuje się, kto trenował, a kto się opierniczał 2 tygodnie, kto się wyspał, a komu snu brakło.
Na początku jeszcze trzymam tempo, ale szybko zaczynam fuczeć i czuć, że mięśnie płoną. Odpuszczam, bez żalu patrząc za oddalającymi się chłopakami. „Jedź swoje!” tłumaczę sobie spokojnie, świadoma, że na pierwszym skrzyżowaniu i tak na mnie poczekają.
Czekają wcześniej. „Co jest?”
„Ach, słaba jestem i tyle. Żałość”. Tak, żałość. Choć wiem, że głównym powodem, dla którego dziś czuję taką słabość jest brak Anety, a co za tym idzie, mordercze tempo narzucone przez panów, którym wydaje się, że jeżdżę na ich poziomie. Ha ha.
Przerzutki zaczynają się buntować. Kurcze, przecież na ostatnim wyjeździe działały bez zarzutu… Patryk zarządza przerwę techniczną, Zbyszek wyjmuje klucze, Tomek grzebie w moim rowerze. „Hak jest krzywy, lepiej nie będzie”. Wsiadam na rower, testuję. Jest idealnie.
Po asfaltowej masakrze wjeżdżamy w teren osłonięty drzewami, słońce przestaje palić, zmniejsza się kąt nachylenia, ścieżka znajoma. Odzyskuję oddech i zaczynam jechać jak człowiek, zastanawiając się, co będzie przed szczytem Czantorii. Trasę znam doskonale – byliśmy tu dwa tygodnie temu. I wiem (choć nie jestem pewna, czy ta wiedza mnie cieszy), że końcówka to są trzy ściany płaczu, na których ostatnio kilka razy musiałam się zatrzymać, żeby płuca zaczęły w końcu łapać jakiś tlen.
Nie stresuję się, jest fajnie. Jest jesiennie. Jest pięknie. Wyłączam się, rozkoszuję ciszą.
Teren faluje, trochę do góry, trochę na dół, zjazdy są szybkie – szerokie gładkie, bez niespodzianek, pozwalamy sobie puścić hamulce i toczyć się swobodnie naszemu sześciorowerowemu pociągowi. Co jakiś czas z boku otwierają się panoramy Beskidów, pola, łąki, wioski. Niebo bezczelnie błękitne, słonko grzeje, turyści grzecznie schodzą nam ze szlaku, gdy robi się wąsko lub przyglądają badawczo, gdy droga szeroka i pozwala na bezkolizyjne, pokojowe współistnienie. Zaczyna się pierwszy podjazd-morderca, mielę przerzutkami, wyłączam mózg i myślenie. Na tej górce myślenie każe zejść z roweru. Na tej górce myślenie każe się zatrzymać i zacząć normalnie oddychać. Na tej górce myślenie pozwala odpuścić, przecież to żadna zbrodnia. Na tej górce myślenie to samo ZŁO! Więc je wyłączam, a w głowie obijają mi się tylko uwagi chłopaków: „zostaw jedno przełożenie zapasu, za chwilę zrobi się bardziej stromo”, „ręce na kierownicy luźno, cała moc w nogi”, „równe tempo”.
Nareszcie kawałek wypłaszczenia, zwalniam maksymalnie, odpoczywam, bo wiem, co jest za zakrętem.
Drugi podjazd to już luźne kamienie i piasek, trzeba jechać na granicy trawy, a tam dziwny kąt, tracę równowagę, zatrzymuję się po raz pierwszy. I jak się okazuje – ostatni. Do szczytu Czantorii dojeżdżam już jednym ciągiem, pomimo trzeciej ściany płaczu, ciągnącej się stromo, daleko, nieskończenie długo. Ale wszystko jest w głowie. A cel na dziś to wyjechać jak człowiek na Czantorię. Co się będzie działo dalej? Nie ważne. Wiem, że ciśnienie na pierwszej górce odbije się na każdej następnej, ale dziś chcę tylko Czantorię. I Czantorię zdobywam. Z tylko 1 przerwą, zamiast 3, jak 2 tygodnie temu.
Na szczycie czeskie schronisko, polski gwar, bezpańskie słońce. Szybka Kofola, przepak, batonik i ruszamy w stronę polskiego szczytu. Pod górkę. Czuję słabość w nogach, chłopy znów uciekają. Znajduję ich pod wieżą widokową, czekają, fotografują.
Koniec sesji, ruszamy, kierunek Soszów.
Najpierw w dół, szerokim, kamienistym szlakiem. Napięte do granic możliwości mięśnie ud, więdnące od maltretowania hamulca palce, coraz słabsze od wstrząsów kierownicy ręce, ciało próbujące manewrować rowerem. Zjazd z gatunku takich, na których tęsknisz za podjazdem. Absurd. I autostrada. W przenośni i dosłownie. Od walki na wielkich, luźnych kamieniach bardziej stresujące jest mijanie turystów. Istne Krupówki!
Po kilkusetmetrach uciekamy w bok, z dala od turystów i kamieni, wjeżdżamy w wąską dróżkę między drzewami przykrytą dywanem bukowych liści. Jaki klimat… szkoda, że nie mamy Go-Pro.
Liście płyną pod kołami, a właściwie to koła płyną między liśćmi. Ten szum, zapach… ta cisza… i modlitwy, żeby w tych liściach nie było gałęzi i kamieni.
Nie ma. Wjeżdżamy na regularny, beskidzki szlak, raz góra, raz dół, trochę ubitej ziemi, korzenie, kamienie, kilka kałuż, błoto. To, za co kocham Beskidy. Tylko znów umieram na podjeździe.
„Co za chamy, a dziewczynę zostawili z tyłu samą, nawet nie chcą poczekać” – dobiega do mnie komentarz tłumu. Sztandarowy. Uśmiecham się. Oni nigdy nie zrozumieją. A ja swoich chłopów uwielbiam, nie tylko za to, że z moimi słabościami pozwalają mi walczyć samej. Czekają. Na szczycie wzniesienia. Na dole po zjeździe. Na rozstajach szlaków. W trakcie awarii. Gdy trzeba złapać oddech.
Czekają. Zaczyna się bardzo trudny zjazd. Czujny, techniczny i jak braknie psychy za szybko albo za późno – bolesny. Duży kąt nachylenia, wąska ścieżynka, kamienie duże, luźne. Ciężko wymanewrować, ale chłopy dają radę. Ja zaczynam zjeżdżać, a wraz ze mną ścieżka zaczyna opadać coraz stromiej. „Co ja tu robię?” pytanie przewala mi się w głowie niczym grom, ręce bez pytania o zgodę naciskają hamulce. Ale tu zatrzymać się nie da więc zaliczam wdzięczną, acz niegroźną i niebolesną glebę. Właściwie to spadam z obsuwającego się wraz z kamieniami roweru. Siedzę na tyłku i złoszczę sama na siebie – przecież pół tego zjazdu zjechałam bez problemu, drugie pół wygląda dokładnie tak samo.WIĘC O CO MI CHODZI?!
Ale już jest za późno, w takim terenie, jak się zatrzymasz, to już nie wystartujesz. Sprowadzam zdegustowana rower do bardziej płaskiego odcinka. Zaglądam w dół, oceniam kolejny zjazd… Czekam aż ludzie się odsuną. Ludzie mnie widzą, ale nie spieszy się im. Bardzo nie spieszy się im… a ja zaczynam stresować się, czy dam radę dogonić chłopaków.
W końcu wolne, wsiadam, zapinam pedały.
Teren mimo wszystko zaskakuje, ręce szukają kompromisów na hamulcach, rower zgrabnie-niezgrabnie tańczy między kamieniami, a ja przywołuję w głowie obraz Bukola –podhalańskiego endurowca- i jego rozbrajającego rowerowego spokoju. Zjeżdżam, do dołu. I sama się sobie dziwię. Jest progres. Oj, technicznie progres jest niebywały! Duma mnie rozpiera, gonię chłopaków. Czekają. „Była gleba?”. Opowiadam o złośliwych turystach, prychają zniesmaczeni, jedziemy dalej.
A dalej to już tylko Soszów. Próbuję na 1-1. Umieram po raz pierwszy. Próbuję znów. Umieram. Próbuję na 1-5, stojąc na pedałach. Umieram. Wiszę na kierownicy jak zwłoki, szczyt już na wyciągnięcie pedała, a ja fuczę. Tomek zjeżdża do mnie, zagaduje, uśmiechamy się, wsiadam na rower i jadę. Zdobywamy szczyt trzymając się za uniesione ręce, choćby to sam Everest był. Są śmiechy, są żarty, jest 2-minutowy piknik, baton, woda, mandarynka, wojenne narady, co dalej, gdzie dalej, na dół trzeba, bo wody nie ma. Rozpoczynamy zjazd, szybki, szeroki, z dobrą widocznością, prawie gładki. Pędzimy, chłopy gwiżdżą, turyści rozpierzchają się w popłochu. Nagle słyszę jakieś hamowanie więc i ja delikatnie, ostrożnie, zaczynam hamować. Wyjeżdżam zza zakrętu i widzę przyczynę nagłej zmiany tempa – terenówka. Terenówka wlecze się w terenie. „Dobrze, że nam ten samochód wyjechał, bo byśmy tamtych ludzi nie dali rady minąć” komentują chłopy. „Dobrze, że 300 m wcześniej zaczęłam hamować bez widocznego powodu, bo bym się wbiła w tylny zderzak terenówki” myślę sobie, ale te złote myśli pozostawiam dla siebie. Mijamy auto, pędzimy dalej, na dół, na dół, na dół. Potem do góry. I znów do góry… I…? Okazuje się, że chłopy pomyliły drogę, zaliczamy jeszcze podjazd na Kobylą. Pokazuję im, gdzie we Wiśle można się wspinać. Są zachwyceni, kolejny piknik, 5 min na foty. Kontrola mapy, niebieski szlak, kamienie, korzenie, technicznie, szybciej, wolniej, znów pięknie.
Wisła. Sklep. Płyny, batony, banany. Pytanie „Justyna, jak się czujesz, jaki plan dalej?”
„W porządku. Jestem słaba, ale jedziemy. Jak Równica, to ja jadę asfaltem, bo nie dam rady w terenie”
Dyskusja. Asfalt i Równica fe. Wybór pada na Trzy Kopce. 5 km podjazdu, asfalt plus płyty.
„Spoko, jak nie dam rady, to się wrócę i pojadę do samochodu. Tu się nie zgubię.”
Jedziemy. Po 2 km, na pierwszych płytach nie daję rady. Zatrzymuję się, odpoczywam, jadę. Na drugich ciągnę do końca. Trzecie pokonują mnie już do tego stopnia, że zatrzymuję się i zaczynam prowadzić rower. Końcówkę podjeżdżam.
Zaczynamy zjazd drogą, której nie znam. Las. Łąki, pola, panoramy, słońce. Szybko… Pięknie. Wpadamy na asfalt w lesie, jadę pierwsza, licznik szaleje, delikatnie hamuję, bo zakręty… Wyprzedza mnie Tomek. I tylko Tomek. Mając kogoś przed sobą rozluźniam się całkowicie i puszczam hamulce. Piękna, długa prosta… 60… 70… 80 km/h. Koniec prostej, hamulce, znów Wisła, przejazd wzdłuż rzeki do Ustronia. Auto, mycie w lodowatej wodzie, przebieranie w krzakach i powrót do domu z przeogromnym bananem na twarzy, burczącym brzuchem i pełnym pęcherzem. Nareszcie odpływam ze zmęczenia. To była piękna niedziela. I piękne 50 km po górach…
Justyna Podgórska