Wieczorem 5 marca, kiedy nad doliną Morskiego Oka mgła się zagęściła, Polacy zaczęli snuć prognozy pogody. Niejedno już widziałem przez ostatnie dwa dni, więc z dystansem i ironią patrzyłem na to. Rozpatrywali różne wersje.
– Wczoraj zapowiadali słoneczną pogodę, ale była potworna mgła.
– Ale to są góry, ty tego nie rozumiesz?! – Zasępiły się chłopaki.
– Bardzo dobrze rozumiem – kiwałem głową – Na jutro zapowiadają niewielkie opady śniegu… Ale wnioskując z poprzedniej „spełnionej” prognozy, można sobie wyobrazić, jaka będzie zawierucha!
Adam Bielecki milczał powstrzymując uśmiech – gotowy na wszystko. I tylko Kacprowi oczy błyszczały odwagą i optymizmem. Tak samo było rano – ledwo co oderwałem głowę od poduszki a już zobaczyłem jak Kacper opuszcza nogi z łóżka naprzeciwko. W szarym półmroku, wśród śpiących wkoło, przywitaliśmy się, założyliśmy buty i po schodach czmychnęliśmy do kuchni.
– No to jak!? Idziemy?
– Nie wiem, przyjacielu – rozłożyłem ręce. – To są wasze góry, sami musicie zdecydować!
– Zaraz Adama zawołam na herbatę – Kacper poleciał na piętro. Stamtąd doleciał wściekły szept: – Bielecki! Starczy tego spania! Denis chce już iść się wspinać.
«Denis chce?!» – Niekończące się zdziwienie wpatrywało się w mgłę otaczającą schronisko. Las stał smutny, jak podczas Epoki Lodowcowej. Sypał śnieg, w nocy napadało około 15 centymetrów. Pewnie jest zagrożenie lawinowe?
Ale po godzinie już żwawo brnęliśmy po gładzi zmarzniętego jeziora w kierunku Kazalnicy. Ten szczyt wznosi się 600 metrową zerwą nad Czarnym Stawem. Właśnie ją najbardziej najbardziej w Tatrach szanują Kurtyka i Cichy. I Pan Bogdan Jankowski. Dawno temu, w czasach „złotej epoki” to właśnie oni zaliczyli na niej dziesiątki niesamowicie trudnych przejść. To są takie drogi, które nawet latem sprawiają kłopoty najlepszym i trzeba dać z siebie wszystko. A co dopiero zimą?!
Kacper znalazł dla nas krótką na pięć wyciągów drogę „Cień Wielkiej Góry”. Droga ta, jak sama nazwa wskazuje, jest w cieniu Kazalnicy, z lewej strony. Adam rozsądnie zauważył, że czas odpocząć po dwóch dniach ostrej walki na skraju możliwości. No, ale wypoczęty i świeży Tekieli niech no pokaże temu niespokojnemu Rosjaninowi, gdzie raki zimują.
– Tydzień temu zrobiłem wariant z prawej – od niechcenia powiedział Kacper, kiedy w śniegu po kolano dobijaliśmy pod ścianę – Solo.
– Solo? A tej drogi jeszcze nie robiłeś?
– Nie. Właśnie dlatego ciekaw jestem co i jak.
Droga zaczynała się na ładniej i gładkiej płycie z wyjściem w przewieszeniu. Już przyzwyczaiłem się do kępków trawy. Brzdęk! Brzdęk!- zgrabnie wchodziły dziaby.
Mój towarzysz szybciutko wzbił się do góry. Żałowałem że wcześniej nie wspinałem się w Tatrach. „Życie przeżyłem na próżno” – pomyślałem z uśmiechem, kiedy mocnymi uderzeniami czekanów piąłem się wyżej i wyżej. Ostrza czekanów pewnie trzymały na krawądkach, zahaczały w pionowych szczelinach, wpijały się w zamrożone kępki traw. Raki teraz już pewnie trzymały jednym zębem na stopniach. Ciało pracowało balansując – z jednej strony na drugą, na każdym kroku – zgodnie z wieloletnim wypracowanym schematem. Skąd ja mam w sobie te ruchy taternika?!
Kiedy Kacper poszedł pod okap, przeraziłem się. Z wielkim trudem udało się przekonać go, żeby poszedł z prawej, po płycie, bardziej dla ludzi. Pewnie później żałował, że to zrobił, ponieważ przeszedł odcinek szybko i z łatwością. Ale cała droga była taka: ścianka – okap, ścianka – okap. Każdy 10 -12 metrowy odcinek dało by się obejść obok z łatwością.
Po dwóch i pół godzinie staliśmy już na szczycie drogi. Ściągając liny po ostatnim wyciągu, przez wciąż spadający śnieg i mgłę, wpatrywaliśmy się w połączenia skał nad nami – rozmach był porównywalny do ścian himalajskich. Kazalnica, nie ma co!
Na ścieżce od strony jeziora pojawiła postać, kanciaste ruchy. Znajome ruchy.
– To Adam! Idzie nas przywitać, – zaśmiał się Kacper. – No, zuch chłopak!
– Jak go rozpoznałeś?
– Po czapce … takie wdzianko hippisowskie. Jaskrawy jak grzbiet tropikalnej jaszczurki.
Wtedy zrozumiałem, że te kanciaste ruchy wyrabia się właśnie w zimowych Tatrach. Charakterystyczne balansowanie podczas przejścia drogi, podczas chodzenia – to właśnie wyrabia się podczas wspinania w mikstowym terenie. Adamowi weszło to już w krew. Złapaliśmy go podczas schodzenia, odradziliśmy mu wejście na Rysy, było zbyt lawiniasto. Więc wrócił razem z nami do schroniska.
A już po dwóch dniach, kiedy zahaczyłem o Wrocław, piłem kawę u Bogdana Jankowskiego. On nigdy nie pozwalał mi parzyć kawy – zawsze robił to sam. Już jednej filiżanki wystarczyło, żeby nacieszyć zmarznięte ciało, zwariowane po zimowym wspinaniu w Tatrach. Tym razem z radością wypytywał o moich wrażeniach w polskich górach. Od czasu do czasu wracając wspomnieniami do swoich doświadczeń.
– Chwila – z niedowierzaniem przyjrzałem się jemu. – Pan na Mnichu się wspinał?
– No tak! Oczywiście – uśmiechnął się Pan Bogdan. – Drogą Robakiewicza w … roku.
Podał prehistoryczną datę. Aż zmrużyłem oczy ze strachu. Ale postarałem się utrzymać „status quo”. Licząc, że wypadnę na znawcę tematu, rzuciłem:
– Ale filar na Mięguszowiecki szczyt dużo później już został zrobiony… pewnie. Pan nie mógł chyba już wtedy się wspinać.
– Dlaczego?! – zdziwił się weteran taternictwa. I zaśmiał się, uciekając myślami w miłe wspomnienia. Oczywiście, że robiłem. W 1960 roku z Wojtkiem Biedermanem w parze… tak na marginesie mówiąc!
– Jak?! – zaskoczył mnie. – Niemożliwe!
Nagle przypomniałem sobie najbardziej zwariowany wyciąg. Okap pośrodku filara. Adam przeszedł go ze słabą asekuracją, używając niesamowicie dużo siły. Ja się kręciłem, lękając się na każdym kroku. To było nie byle co! Bardzo trudna droga! Przy czym mocnych uczestników było kilku.
– А… jak… co… w którym roku?!
– W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym,- z zadowoleniem uśmiechnął się profesor Jankowski. – Wtedy właśnie dopiero co pojawiły się syntetyczne liny.
Straszy bart jego partnera wspinaczkowego Jurek Biederman przywiózł z Kaukazu nową syntetyczną linę. Białą. To była nowość, robiła wrażenie. Po grubych linach z włókien naturalnych, z których strach był odpaść, nowa lina była jak prezent z niebios od bogów.
– Bardzo nam pomogła – zabawnie, ale prawie bez akcentu wymawiając słowa po rosyjsku, Pan Bogdan zaczął wspomnienia. – Lekka, przez karabiny przechodziła!
I właśnie wtedy, kiedy para zadowolonych chłopaczków wyszła na szczyt, to tam spotkali grupę niedoświadczonych kursantów pod kierownictwem instruktora wspinaczki Haliny Kruger. Ta ze zrozumieniem popatrzyła na chłopców, pogratulowała wejścia. I przyjrzała się linie, którą byli związani.
– Tylko żeby wam nie przyszło do głowy używać jej na trudnych odcinkach.
– A to dlaczego? – zasępili się Bogdan z Wojtkiem. – Przecież to syntetyk!
– To jest tak zwany repsznur. Grubość, jak widać, tylko 6 mm. Przeznaczony tylko do czynności wspomagających. Namiot rozłożyć, zjechać ze ściany, konia przywiązać … no, żeby tylko trochę przytrzymać. Lotu 60 kilogramów nigdy nie wytrzyma. I tak życzliwie się uśmiechnęła. Podtrzymując na duchu: bez obaw! Nikomu nie powiem.
I właśnie teraz, sześćdziesiąt lat później, Pan Bogdan z takim samym uśmiechem częstował mnie kawą, gratulował wejścia na filar Mięguszowieckiego Szczytu. Chcąc powiedzieć: bez obaw, tak trzymać!
Denis Urubko
Tłumaczenie na język polski: Alija Abilbajewa
Zapraszamy na bloga Denisa: http://urubko.blogspot.it/
***
Relację Denisa ze wspinaczki na Mnicha znajdziecie TUTAJ.