Przez niemal dwadzieścia lat wspinał się sportowo, reprezentując Polskę, a potem Włochy, na mistrzostwach świata. Jest autorem jednej z najtrudniejszych dróg drytoolowych na świecie („Oświecenie”, M16). Filip Babicz – niezdolny do bezczynności, szalenie ambitny, a przy tym skromny i pracowity. Biegi górskie odkrył przypadkiem, gdy leczył kontuzję palca.
***
Ilona Łęcka: Od zawsze pasjonowałeś się wyczynowym bieganiem?
Filip Babicz: Już jako dziecko ścigałem się z tatą, przewodnikiem tatrzańskim, inspirowały mnie limity czasu przewidziane dla przewodników czy ratowników TOPR, i próbowałem im sprostać. Wielkie wrażenie wywarł na mnie reportaż o rekordowym biegu na Mont Blanc z 1990 roku – Szwajcar Pierre André Gobet, maratończyk, przebył trasę Chamonix – Mont Blanc – Chamonix w 5 godzin i 10 minut! Te ujęcia mocno zapadły mi w pamięć i odcisnęły swoje piętno.
Jednak, mając czternaście lat, zacząłeś się wspinać, a nie biegać.
Przez osiemnaście lat robiłem wszystko, by być jak najlepszym wspinaczem sportowym. Trenowałem bardzo ciężko i przez lata wszystkie moje decyzje życiowe były podporządkowane temu jednemu celowi. W 2015 roku po sześciomiesięcznym okresie przygotowań do Pucharu Świata, na kilka dni przed pierwszymi zawodami trafiła mi się kontuzja, która wykluczyła mnie ze startów na cały sezon. Byłem załamany. Było to bardzo trudne doświadczenie, choć, jak widać z perspektywy czasu, otworzyło mi ono oczy na inne dyscypliny. Nie mogąc się wspinać, postanowiłem poświęcić się innej wielkiej pasji – górom, na którą do tamtej pory nigdy nie było czasu. Na pierwszy ogień poszedł Matterhorn. Wybrałem się na niego turystycznie, nie zakładając nawet, że koniecznie muszę wejść na szczyt.
Udało Ci się, i to w niezłym czasie, poniżej dwunastu godzin. Przeciętnym turystom trasa zajmuje dwa, trzy razy tyle.
Traktowałem to wyjście rekreacyjnie. Na szczycie spędziłem półtorej godziny, kolejną godzinę w schronisku Carrela. Dopiero schodząc, w okolicy Sasso dello Zucchero, spotkałem się z przewodnikiem, moim kumplem, który zasugerował, bym zmieścił się w 12 godzinach (w chwili naszego spotkania było 10,5 godziny od startu z Cervinii). Ruszyłem w dół biegiem i zamknąłem całość w 11h 37’.
Jego propozycja obudziła Twoją ambicję?
Zdecydowanie, choć podczas wyjścia i tak cały czas miałem z tyłu głowy rekordowy bieg Kiliana z 2013 roku. I tak tydzień później spróbowałem swoich sił. Nie bardzo wiedziałem, jak się do tego przygotować, byłem zupełnym laikiem w tej materii. Wziąłem ze sobą batoniki, których nie byłem w stanie przełknąć i puszkę Red Bulla, której gaz wypełnił mi napięty żołądek. Na szczycie zameldowałem się po 3h 16’, a cenne 5 minut poświęciłem tylko na to, by zrobić sobie fotkę. W kilku miejscach zboczyłem z trasy, nie znając jeszcze drogi w każdym calu. Ale osiągnięty czas – 5h 1’ – i tak przekroczył moje najśmielsze oczekiwania, był lepszy niż kobiecy rekord należący do Emelie Forsberg, szwedzkiej mistrzyni w górskich biegach i skialpinizmie, dziewczyny Kiliana. To bardzo mnie zmotywowało i zacząłem się w to coraz bardziej wkręcać.
Rekordy są dla Ciebie ważne?
Bardzo. Element wyczynu, przełamywanie barier, ma dla mnie kluczowe znaczenie. Mam umysł sportowca. Myślę też, że mam naprawdę duże predyspozycje do dwójkowego, trójkowego czy miejscami czwórkowego terenu „dla kozic”, który normalnie wśród dobrych wspinaczy uchodzi za rzęch.
Podczas prelekcji na Krakowskim Festiwalu Górskim powiedziałeś, że bieganie po wysokich górach, bez sprzętu, z włączeniem elementu ryzyka, daje Ci abstrakcyjne poczucie wolności.
Tak, jest to uczucie zupełnie mi wcześniej nieznane. Niejednokrotnie słyszałem od wspinaczy, że wspinaczka daje im poczucie wolności. Ja tego tak nie odczuwam. Cały system asekuracyjny przykuwa mnie do ściany, każdy ruch jest ograniczony. Z kolei bieg po grani, gdzieś wysoko, w miejscach trudno dostępnych, bez sprzętu, daje mi uczucie wolności nieporównywalne z niczym innym. Tego rodzaju działalność wiąże się z ryzykiem, nie neguję tego i nie namawiam do naśladownictwa. Jednak ja nie potrafiłbym już bez tego żyć. Osobiście ograniczam ryzyko poprzez wytężający trening, skrupulatne przygotowanie i pozostawianie bardzo mało miejsca na improwizację.
Są takie rejony górskie, które darzysz szczególnym sentymentem?
Moją ulubioną górą jest Aiguille Noire de Peuterey, mierząca ponad dwa kilometry iglica skalna w Masywie Mont Blanc. Przygotowuję się do pobicia na niej własnego rekordu wejścia, który obecnie wynosi 3h 16’ do góry i 1h 26’ w dół. Jednak podczas tego biegu ani ja, ani góra nie byliśmy w najwyższej formie.
Co masz na myśli?
Nie byłem najlepiej przygotowany ani zaaklimatyzowany, a sama trasa była miejscami pokryta śniegiem, co utrudniało szybkie przemieszczanie się.
Droga na ten prawie czterotysięczny szczyt w dobrych warunkach jest zupełnie bezśnieżna?
Tak, ale tylko przez parę dni w roku. Jest takie miejsce, na dużej już wysokości, około 3500 m, gdzie trzydziestometrowy odcinek biegnie północną ścianą. Tam prawie zawsze zalega śnieg. W listopadzie 2016 postanowiłem, że zaporęczuję ten odcinek, żeby bezpieczniej trenować. Wziąłem linę, przedarłem się w butach biegowych po śniegu, autoasekurując się, jak mogłem. Było już po siedemnastej, powoli zapadał zmrok. U góry motałem jakieś pętle, paprałem się z tą poręczówką, gdy nagle usłyszałem śmigłowiec.
To nie mogli być Włosi, bo ci nie mają pozwolenia, by latać po zmroku.
Dokładnie, stąd wiedziałem, że śmigłowiec należy do francuskiej żandarmerii. Pilot zawiesił maszynę jakieś 20 m ode mnie. Zdawałem sobie sprawę, że wyglądam dość dziwne, samotnie, tak wysoko i praktycznie bez sprzętu, w ciuchach biegowych. Ale ja znam tę górę lepiej niż własny dom. Postanowiłem nie zwracać uwagi na helikopter i w ten sposób okazać, że nie potrzebuję pomocy. Zajmowałem się sobą i w końcu sobie polecieli. Założyłem poręczówkę i po raz pierwszy zszedłem komfortowo. Od tamtej pory mogę spokojnie wybiegać aż na szczyt.
Regularne treningi w połączeniu z Twoimi predyspozycjami do wysiłku wytrzymałościowego przynoszą wymierne korzyści. Wbiegłeś na Cima Grande di Lavaredo z Rifugio Auronzo w niecałą godzinę, pokonałeś Orlą Perć w godzinę i 4 minuty, zbliżasz się także do rekordu na grani Brouillard na Mont Blanc.
Grań Brouillard pokonałem w 8 godzin i 22 minuty. Cieszyłem się, że od rekordu dzieli mnie zaledwie 6 minut. Dopiero później dowiedziałem się, że w międzyczasie Killian Jornet wbiegł na szczyt z Val Veny w 7h 35’. Ostatnio analizowałem szczegółowo i porównałem nasze próby, wiem dokładnie, czego zabrakło i co muszę zrobić, by ustanowić nowy rekord.
Obecnie z skyrunningu wyróżnia się trzy podkategorie: bieg bez wsparcia, z własnym wsparciem oraz ze wsparciem osób trzecich.
Aspekt etyczny jest tu bardzo istotny. Zupełnie inaczej wygląda bieg ze wsparciem, a inaczej bez niego. Na przykład w przypadku Matterhornu sprawa ta nie jest jasno postawiona i powoduje to nieporozumienia i niepotrzebne napięcia. W 1990 roku Valerio Bertoglio ustanowił rekord 4h 16’ bez korzystania z dodatkowych lin poręczowych. W 1995 roku Bruno Brunod osiągnął czas 3h 14’, korzystając z pomocy osób trzecich i dodatkowych lin. Nie jest to pobicie pierwszego, lecz ustanowienie nowego, równoległego rekordu. Killian w 2013 roku pobił rekord Bruno Brunoda, pokonując trasę w 2h 52’, bo biegł w tym samym stylu. Zresztą Killian, podczas samych treningów, kiedy biegał bez wsparcia, poprawił także rekord Bertoglio na 4h 05’, ale o tym się w ogóle nie mówi i mało kto o tym wie, a te różnice, jak widać, są znaczne. Na Kilimandżaro, na przykład, sprawa jest jasna, są dwa niezależne rekordy, jeden ze wsparciem i drugi bez wsparcia.
Latem zeszłego roku przebiegłeś Orlą Perć w rekordowym czasie 1 godzina 4 minuty. Skąd pomysł na takie dokonanie?
Mimo że mieszkam u stóp Mont Blanc, mam sentyment do Tatr, a Orla Perć odpowiada moim predyspozycjom. Orla w stosunku do innych tras, którymi biegam, jest łatwa, ale już na tyle techniczna, że moje predyspozycje zaczynają odgrywać istotną rolę. Jeszcze zanim Piotr Łobodziński pokonał ją w 1h 16’32”, myślałem o zmierzeniu się z tym najtrudniejszym tatrzańskim szlakiem na czas. Wynik Piotra zmotywował mnie jeszcze bardziej do podjęcia próby. W ubiegłym roku była to pełna improwizacja, w Zakopanem znalazłem się przypadkiem, ale chciałbym zmierzyć się z tą trasą jeszcze raz na poważnie, metodycznie i powalczyć o zejście poniżej godziny. Oprócz tego mam jeszcze kilka innych biegowych celów w Tatrach, chciałbym ustanowić tam jeszcze parę rekordów.
W relacjach z tego biegu podkreślałeś, że nie polecasz nikomu tego sposobu pokonywania górskich szlaków.
Tak, to prawda. Oczywiście, odnoszę się do turystów, którzy widzą sam efekt – rekordowy bieg, często nie zdając sobie sprawy, jakie przygotowanie się za tym kryje. W górach, na wspinaniu i treningach, spędzam około 300 dni w roku od ponad 20 lat. Daje mi to olbrzymie doświadczenie, a mimo to nie bagatelizuję tego rodzaju wyzwań. Mimo że mówimy tutaj o turystycznym szlaku, w wielu miejscach błąd może zakończyć się tragicznie. Chłodno kalkuluję ryzyko i, co najważniejsze, mam pełną świadomość niebezpieczeństw, które wiążą się z takim biegiem.
Masz jakieś techniki treningu mentalnego, oswajania się z lękiem?
Nie mam jakichś specjalnych technik. Oswajam się z ryzykiem poprzez praktykę i, nazwijmy to, jednoczenie z naturą. Jest to rodzaj medytacji, bardzo często wychodzę w góry samotnie i zdarza mi się odczuwać jedność z otoczeniem. Czuję, że jestem w domu. Co nie zmienia faktu, że lęk pozostaje, i to chyba dobrze, bo on w pewnych sytuacjach trzyma przy życiu. Jeśli chodzi o wyjścia połączone z biciem rekordów, w górę poruszasz się, obiektywnie rzecz ujmując, powoli, więc jest czas na reakcję. Inaczej sprawa ma się z biegiem w dół, trzeba zdać się na intuicję, nie sposób w pełni kontrolować każdego ruchu. Boję się, gdy jestem na przejściu rekonesansowym, „patentuję” teren i widzę, że nie jest bezpiecznie cisnąć tamtędy na maksa. Znam siebie na tyle, że wiem, iż podczas biegu będę miał klapki na oczach i cel będzie stał na pierwszym miejscu. Dlatego zawczasu staram się jak najlepiej przygotować i w ten sposób zredukować ryzyko.
Kto Cię wspiera w Twoich projektach?
Wiele razy uderzałem do sponsorów i niejednokrotnie obiecywano mi cuda, ale jak dotąd nic z tego nie wychodziło. Bardzo mi brakuje wsparcia, niejeden z moich projektów, i to z najwyższej półki, nie zostanie zrealizowany, jeśli nie uda mi się znaleźć niezbędnego zaplecza. Jestem sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem, nie wiem za bardzo, na jakiej zasadzie to funkcjonuje, nie mam, niestety, zdolności marketingowych.
Czujesz się doceniony jako sportowiec?
Dziedziny, którymi się zajmuję, wspinanie, alpinizm czy skyrunning, są w gruncie rzeczy niszowe, więc zawsze cieszy mnie, gdy się to zauważa. Aspekt dzielenia się tym, co robię, jest dla mnie bardzo ważny.
Tak intensywną aktywność sportową trudno jest pogodzić z życiem prywatnym?
Na pewno życie społeczne jest mocno ograniczone, ale nigdy nie przepadałem za udzielaniem się społecznym, więc nie jest to dla mnie problemem. Miłość za to jest dla mnie bardzo ważna, uważam że ofiarowywanie dobra i ciepła innym to najważniejszy cel, który powinien stanowić sedno życia każdego człowieka. Do przyjaźni i miłości podchodzę bardzo poważnie i uważam, że nie jest to dar z niebios, wymaga zaangażowania i pracy. Prawdziwa, głęboka relacja jak najbardziej jest do pogodzenia ze sportem na wysokim poziomie, choć wyczyn wiąże się z dużą dozą egoizmu i w życiu codziennym realizacja idei, by nie być egoistą, nie zawsze jest łatwa.
Masz jakiś jeden, wymarzony cel biegowy, do którego dążysz?
Tak, mam taki cel. Jest to projekt wieloletni i wiąże się z ustanowieniem serii 3 rekordów alpinistycznych. Póki co to tyle, ile zamierzam w tej kwestii zdradzić.
***
Z Filipem Babiczem rozmawiała Ilona Łęcka. Wywiad ukazał się pierwotnie w 7. numerze Outdoor Magazynu, wiosną 2019 r.