Mam takie miejsce w starej francuskiej części Hanoi. To kawiarnia przy rondzie, niewielka, zaszyta w starej kamienicy, z piętrem i wąskim tarasem – tak na jedną osobę. Popołudniem siadam tam na wysokim taborecie, zamawiam egg coffee i wgapiam w ruch krzyżujących się ulic.
Z perspektywy kawiarnianego tarasu czarna jak smoła, gorzka kawa, zalana słodkim koglem-moglem, smakuje mi najlepiej. Pita niespiesznie, jakby trochę w kontrze do ruchu na ulicy: towarowe, rowerowe riksze, niewielkie busiki, piesi, obnośni sprzedawcy. Gnają, każdy z własnym, znanym tylko sobie, interesem do załatwienia gdzieś na mieście. Gdy pierwszy raz odwiedziłem Wietnam, to właśnie Hanoi zrobiło na mnie największe wrażenie spośród wszystkich azjatyckich miast, które fotografowałem. Wielkie i małe jednocześnie, zajęte sobą, huczące, ale i fragmentami całkiem spokojne. Tkwiące w jakimś rozdarciu pomiędzy codziennością obowiązków a poranną celebracją życia.
Do tanga
Rano nad jeziorem Hoàn Kiếm Lake unosi się niewielka mgiełka. Jeszcze nim świt na dobre zaleje światłem okolicę, a słońce odbije się w lustrach okien okolicznych budynków, z głośników słychać muzykę. Tuż obok słynnego czerwonego mostu prowadzącego do świątyni napotykam pierwszą grupę – kobiety w płynnym ruchu figur tai chi przesuwają się z miejsca na miejsce. Kawałek dalej – kolejne głośniki, a z nich sączą się dźwięki argentyńskiego tanga. Większa grupa powtarza kroki tańca. W zbliżeniu, w uścisku dłoni, z przymkniętymi oczami. To nic, że ruch samochodowy dookoła jeziora eksplodował na dobre, to nic, że słychać klaksony. Nie przeszkadza to nawet tym, którzy samotnie, nad brzegiem jeziora, oddają się swej codziennej porannej gimnastyce. Lubię siadać na ławce i przyglądać się, jak tańczą, ćwiczą. Podglądać, jak witają kolejny dzień. I znów.
Życie w ruchu
Gdyby chcieć opisać jakoś energię wietnamskiej prowincji, to ruch, którego zaznałem nad jeziorem, w stolicy, dość łatwo można przełożyć na rytuał wiejskich obowiązków. Któregoś razu wylądowałem na ryżowych polach północy kraju, trwały żniwa, całe wsie pracowały na pełnych obrotach. Podglądałem: ruch ramion w górę, mocne uderzenie związanym snopem zboża, a potem jeszcze raz, i znów. Jak tai chi i tango w jednym, cel wprawdzie nieco odmienny, ale siła, wytrwałość ta sama. Zaskoczył mnie widok tych, którzy czyszczą wytrzepane siłą ramion ziarna ryżu. Stając na niebieskiej, tkanej z plastikowych tasiemek plandece unoszą nad głowę wiadro, przechylają, zastygają w bezruchu. Sunie struga, wiatr wywiewa łuskę, a pod nogi spadają brązowe ziarenka. Cierpliwie, powoli. Wiadro sporo waży, a wiatr jakby nie spieszył się, by pomóc.
Etniczny kocioł
Rolnicza północ to równocześnie turystyczne eldorado. Chińskie pogranicze jest domem dla licznych grup etnicznych. W sumie jest ich 54, tak stanowią oficjalne dokumenty. W Sa Pa, wietnamskim Zakopanem, spotkać można kilka z nich: Taj, Dao, Ha Nhi, Hmong… Dzieli ich wiele: język, obyczaje, stroje. Łączy jedno – pochodzenie. Legenda głosi, że z matki, wróżki z gór – Âu Cơ i ojca, smoczego króla Lạc Long Quan, narodziła się setka dzieci, protoplastów dzisiejszych ludów zamieszkujących kraj. Przypomniałem sobie tę opowieść, gdy gdzieś w górach odwiedziłem dom Dzu. Należała do Czarnych Hmongów. Późną jesienią, gdy prace w polu ustały, jak co roku próbowała wraz z mężem poradzić sobie z prowadzeniem domu i utrzymaniem siedmioosobowej rodziny, oprowadzając turystów po okolicy. Nad koleżankami ma tę przewagę, że dość dobrze mówi po angielsku, więc na brak klientów nie narzeka. U Dzu zjadłem obiad, zostałem na nocleg, fotografowałem. Jej dwuletnia córka, Dze, nie czuła przed obiektywem najmniejszej obawy. Z przejmującym wyrazem twarzy, na którym wymalowane były wszystkie troski tego świata, wpatrywała się w aparat, na chwilę odwracała wzrok… i znów. I wówczas wróciła z zakamarków mojej pamięci legenda o powstaniu wietnamskiego świata, dzielnej i empatycznej Âu Cơ, która poświęciła miłość i małżeństwo, by tu, w górach, oddać się pomocy potrzebującym.
Święte zwierzę
Wędrówki po północnym Wietnamie prędzej czy później prowadzą na któryś z wielkich targów, gdzie chińska tandeta miesza się z rękodziełem, wspaniałymi tkaninami, straganami z jedzeniem; graniczy z placem, na którym handluje się zwierzętami pociągowymi. Wielkie, z rozłożonymi rogami wodne bawoły mają tam specjalne miejsce. I tak jak Indie mają swoje święte krowy, tak Wietnam ma własną rogaciznę, tyle że prócz uświęcenia wykorzystywaną w pracach w polu. Bawół, „żywy traktor”, jest symbolem życia i pracy, wietnamskiej rolniczej kultury. Jest czczony w czasie licznych festiwali, pożądany – bo w końcu “kupić bawoła, znaleźć żonę i wybudować dom” to trzy najważniejsze momenty w życiu każdego faceta. W tej właśnie kolejności. Na targu w Can Cau obserwowałem, z jaką celebrą dobijano targu, z jaką uwagą kupujący oglądał to zwierzę, głaskał, pocierał, odchodził kawałek, by spojrzeć z dystansu, a potem wracał. Bo bawół to inwestycja – w przeliczeniu na złotówki – minimum tysiąc. Te białe, jasne, cieszą się większym zainteresowaniem.
W poszukiwaniu miłości
Jeden z przewodników poznanych w Wietnamie wytłumaczył mi kiedyś, że istnieją dwa rodzaje targów – damskie i męskie. Te pierwsze oferują głównie tkaniny, odzież i przydatne elementy wyposażenia domu, handlują tam głównie kobiety. Na tych drugich handluje się dużymi zwierzętami do prac rolniczych i są one zdominowane przez męskich sprzedawców. Ale marzeniem każdego młodego Wietnamczyka jest pojechać na te pierwsze. Zakręcić się pomiędzy straganami, przysiąść, zagadnąć, jednoznacznie spojrzeć w oczy kobiecie. Albo poczekać na spojrzenie, które odwzajemni myśli i nadzieje. Cóż, targowiska na wsiach już dawno przestały być wyłącznie miejscem handlu. Stały się elementem wietnamskiej kultury. Dla ludzi mieszkających w rozsianych po górach malutkich wioseczkach, od świtu do nocy spędzających czas na pracach w polu, targ to szansa na poznanie drugiej połowy, na założenie rodziny.
Urok wietnamskiego świata
– No i jak ci się podobał Wietnam? – usłyszałem, gdy blisko dziesięć lat temu wróciłem z pierwszej podróży po kraju. Uśmiechnąłem się wówczas, bo pomyślałem, że nie da się odpowiedzieć na pytanie o kraj, który ma wprawdzie powierzchnię ciut większą od Polski, ale rozciągnięty jest na długości 1600 kilometrów, z północy na południe. Nie da się porównać wapiennych wzgórz zatoki Ha Long z polami ryżowymi północy. Buddyjskiego kompleksu na szczycie najwyższej góry Indochin Fansipan (3147 m) z tym największym w całym kraju, także buddyjskim, w Bái Đính. Trudno porównywać energię Hanoi z sennym klimatem mglistego Sa Pa. A co dopiero z resztą: środkowym, południowym Wietnamem? Z ogromną deltą Mekongu, która gdzieś tam wciąż jest w moich planach?
Piotr Trybalski