Agata, Przemek i Diuna – oto skład watahy – jak siebie nazywają, która w ubiegłym roku przemierzyła ponad 500 kilometrów podczas 55-dniowego trekkingu po Himalajach. Nie byłoby może w tym nic aż tak wyjątkowego, gdyby nie to, że Diuna to pies, a konkretnie wilczak czechosłowacki. Wilczak, który nie raz uratował całej watasze skórę…
Andrzej Brandt: Psiarze w Himalajach – tego chyba jeszcze nie było?
Agata Włodarczyk: Sprawdziliśmy to i znaleźliśmy jedną induską dziewczynę, która z psem uczestniczyła w zorganizowanym trekkingu w Ladakhu. Zaś w podobny do naszego sposób, czyli niezależnie i długodystansowo, to chyba jesteśmy pionierami.
To znaczy, że nie mieliście w zasadzie żadnych źródeł wiedzy. To była wyprawa w nieznane?
Przemek Bucharowski: Tak i nie. Nie, bo nasza przygoda z Diuną, wilczakiem czechosłowackim, trwa już trochę czasu, w trakcie którego odbyliśmy z nią kilka solidnych wyryp. Zaś samego trekkingu w ogóle nie planowaliśmy – sytuacja nas w zasadzie zmusiła do odbycia tej podróży.
Zmuszeni? Takiego początku wypraw jeszcze nie słyszałem.
P: Okazało się, że nie możemy wrócić do Polski z Indii. Chcieliśmy się z Indiami pożegnać po trzech miesiącach, ale okazało się, że o ile wyjazd z psem z UE jest stosunkowo łatwy, o tyle wjazd z powrotem to biurokratyczny koszmar. Musieliśmy odbyć trzymiesiączną kwarantannę, w trakcie której zalegalizować się musiało bardzo ważne badanie krwii na obecność przeciwciał wścieklizny (wymóg formalny UE). My o tym nie wiedzieliśmy wybierając się do Indii, mimo iż próbowaliśmy się dowiedzieć o wszystkie formalności w Państwowym Instytucie Weterynarii, tak naprawdę najwięcej dowiedzieliśmy się z artykułu o Franku – psie który poleciał do Indii http://www.podrozezpsem.pl/2012/08/historie-frankie-pies-ktory-polecia-do.html na blogu: Podróże z psem. Zaś o formalnościach związanych z powrotem do kraju nikt nie wspomniał.
Agi: Powiedzieliśmy sobie, że jeżeli musimy spędzić kolejne trzy miesiące w Indiach, to na pewno nie w Delhi i na pewno nie w jakimś gorącym miejscu.
P: Tak wykluła się idea tego trekkingu – w gruncie rzeczy naszego marzenia, bo przecież z górami jesteśmy bardzo mocno związani.
Ale chyba nie sądziliście, że będziecie tam z psem?
Agi: Wiedzieliśmy, że Diuna, wilczak czechosłowacki, czyli pies przywiązujący się bardzo mocno do stada, będzie nam towarzyszył w podróżach, aktywnie uczestniczył w naszym stylu życia. A że wspinamy się, chodzimy po górach, biegamy, to nie wyobrażaliśmy sobie, że na czas wyprawy zostawiamy go z przyjaciółmi albo rodziną i pojedziemy sami. Poza tym taka postawa jest skrajnie nieodpowiedzialna – niby masz psa, ale jak chcesz coś zrobić dla siebie, to oddajesz go komuś obcemu na przechowanie.
Jak przygotować psa na taką podróż?
A: Przede wszystkim socjalizować, ćwiczyć w warunkach, jakie spodziewamy się zastać na wyprawie. Przed wyjazdem do Indii zabieraliśmy Diunę do miejsc z dużymi grupami ludzi, jeździliśmy komunikacją publiczną. W trakcie Euro 2012 chodziliśmy, wraz ze znajomymi i naszymi psami, pod Strefę Kibica, gdzie było głośno, tłoczno i gwarno. Trzeba nastawić psa na wszystkie stresujące sytuacje, które spodziewamy się zastać na miejscu i wyrobić w nim poczucie, że twoja obecność obok jest gwarantem bezpieczeństwa. Wilczaki czechosłowackie to rasa, która wymaga szczególnej w tym względzie uwagi. Są lękliwe i jeśli się z nimi nie pracuje wystarczająco, w dużych skupiskach ludzi, transporcie publicznym itp. mogą być bardzo zestresowane.
A sam trekking? To chyba jego najbardziej naturalna forma ruchu.
Agi: Tak, choć do dogtrekkingu też trzeba psa przygotować. Nauczyć poruszać się z uprzężą, reagować na komendy, ciągnąć (pod górkę) lub wyrobić nawyk chodzenia przy nodze (w stromym zejściu). Wbrew pozorom, to czasochłonny proces. Najważniejsze jednak, by wiedzieć jak najwcześniej, co się będzie robiło z psem.
Wróćmy na moment do Waszych psiarskich początków. Skąd decyzja o włączeniu do Waszej rodziny Diuny?
P: W zasadzie od zawsze chcieliśmy mieć psa, ale biorąc pod uwagę nasz styl życia – bardzo outdoorowy – trochę tę decyzję odwlekaliśmy. Nie zależało nam na posiadaniu psa, do którego będziemy wracać i z którym będziemy widzieć się relatywnie rzadko. Zaczęliśmy szukać odpowiedniej rasy, by połączyć te dwie potrzeby. Najpierw trafiliśmy na rasy skandynawskie, północne.
Agi: Ale one słabą znoszą wysokie temperatury, a my chcieliśmy się wspinać i latem, i zimą. Tak trafiliśmy na wilczaki – bardzo wytrzymałe, świetnie aklimatyzujące się w każdych warunkach i dobrze znoszące wysiłek.
Muszę przyznać, że o wilczakach wcześniej nie słyszałem.
P: Dlatego, że to względnie młoda rasa. Powstała na początku lat 60., by sprostać zadaniom czechosłowackich służb granicznych. Z jednej strony musiały mieć bardzo dużą wydolność, czyli móc przemierzać długie odcinki w ciągu dnia, a z drugiej regenerować się szybko.
Agi: Wilczaki to skrzyżowanie owczarków niemieckich i wilków, co pozwoliło osiągnąć pożądane przez pograniczników cechy.
P: Wilczak czechosłowacki to wsteczna krzyżówka psa z wilkiem. Dzięki temu hodowcy chcieli dodać trochę wilczej krwi do udomowionego już psa. Wilczak jest zatem niezwykle wytrzymały (wystarcza mu kilka godzin, by w pełni się zregenerować), ale w zamian są np. strachliwe – bardzo łatwo jest je przestraszyć (wilki z natury są bojaźliwe), dlatego praca socjalizacyjna jest niezwykle istotna.
Agi: Dla nas najistotniejszą jej cechą jest natomiast przywiązanie do stada – Diuna nie znosi naszej nieobecności, gdy ktoś z nas wychodzi zaraz staje w oknie i wypatruje powrotu. Szybko stała się trzecim członkiem naszego zespołu.
W ten sposób sformowaliście swoistą watahę, która ruszyła w Himalaje.
Agi: Już będąc w Indiach nasłuchaliśmy się historii o dzikich zwierzętach żyjących w Himalajach i porywających mieszkańców wiosek. Tego się bałam – czy nie zostaniemy zaatakowani, jak zareaguje na nie pies, bo przecież nie jesteśmy go w stanie przygotować do takich spotkań. Szczęśliwie nic takiego się nie zadziało, bo w trakcie naszego dwumiesięcznego pobytu w górach ani tygrysów, ani śnieżnych panter nie widzieliśmy. Natomiast problemem były … zwierzęta hodowlane.
P: W Diunie podczas trekkingu budziły się wilcze instynkty. Wilczaki to psy polujące. Jedno z jej polowań drogo nas kosztowało – zagryzła kozę we wiosce Lahur. Kosztowało nas to sporo nerwów i oszczędności.
Agi: Innym razem, widząc stado owiec, też próbowała się na nie rzucić, ale leżąc na niej ciężarem całego ciała, pilnowałam, by do tego nie doszło. Ciekawe zaś, że o ile Diuna chciała je ewidentnie zagryść, tak one – nieznające zapachu wilków, które w Indiach wytrzebiono w XIX wieku – podchodziły i lizały ją po pysku, kompletnie nieprzeczuwając zagrożenia!
Trekking to jedno, ale zdaje się, że to właśnie Diuna była źródłem bardzo wielu przygód.
Agi: Często porównujemy to do podróżowania z dziećmi, które przecież naiwnie pochłaniają otoczenie, co skutkuje w wielu przygodach, nowych znajomościach, niespodziankach, ale wymaga od rodziców większego ekwipunku, dbania o pożywienie, zdrowie, zapewnienie higieny. Nie inaczej było u nas. Nie nosiliśmy co prawda pieluch i nocnika, ale miskę i karmę już tak. Gdziekolwiek się nie pojawiliśmy, Diuna była źródłem dużego zainteresowania. To pies znalazł się w centrum tej wyprawy – jego potrzeby, ale przygody, które skutkowały jego obecnością były niesamowite.
P: Choć czasami bywało niebezpiecznie. W trakcie dogtrekkingu pies zazwyczaj podczepiony jest do człowieka, co w trudnym, górskim terenie wymaga perfekcyjnej współpracy.
Agi: Podczas trudnych podejść Diuna pomagała wyciągać mnie z plecakiem, podczas zejść pilnowałam by mnie nie ciągnęła. Innym razem, ze względu na letnie śpiwory i chłodne noce, korzystałam z Diuny jako grzejnika. Stanowiliśmy zgrany, trójczłonowy zespół.
Obecność psa to poczucie bezpieczeństwa?
Agi: Przyjechaliśmy do Indii w momencie, gdy przez kraj przechodziła fala wzburzenia po serii gwałtów. Byłam tym bardzo zaniepokojona. Obecność Diuny mnie uspokojała, bo wilczaki wiedzą jak ochronić stado w sytuacji zagrożenia. W górach Diuna zawsze reagowała pierwsza, gdy człowiek lub zwierzę podchodziło pod namiot, co zapewniło nam rewelacyjny komfort, niezależnie od tego, czy spaliśmy w wiosce, czy wysoko na grani pośrodku niczego.
Himalaje Garhwalu, gdzie przeszliście ponad 500 km, to nie wygodne alpejskie ścieżki.
P: Tam gdzie byliśmy, nie ma szlaków, nie ma oznaczeń, nie ma nawet cienia infrastruktury turystycznej. Nie ma zasięgu telefonów, my nie mieliśmy też żadnego urządzenia GPS. Bardzo często się w związku z tym gubiliśmy, bo bazę do nawigacji stanowiły stare mapy, mało dokładne i nieaktualne, fatalne w użytkowaniu. Nawigowaliśmy pytając często o drogę mieszkańców wiosek, ale w niektórych sytuacjach – jak się okazało – trzeba się było po prostu słuchać Diuny.
Słuchać?
P: Czytać sygnały. Diuna swoim zachowaniem (usiadła i nie chciała iść dalej mimo naszej namowy) ostrzegła nas przed tym, co zaraz miało się wydarzyć. Raz zagubieni schodziliśmy wzdłuż strumienia do najbliższej miejscowości, którą widzieliśmy na horyzoncie. Okazało się, że doszliśmy do niej dopiero po czterech dniach, bo strumień wyprowadził nas prosto nad urwisko i potężny 100-metrowy wodospad. Droga odcięta, nie ma jak iść dalej – nic, tylko wrócić po własnych śladach. A Diuna nam o tym mówiła już od dawna, zapierając się łapami i stojąc w miejscu, ostrzegała przed naprawdę niebezpieczną sytuacją.
Umiejętność czytania intencji swojego psa – na nizinach i w kontrolowanych warunkach wyuczyć się tego chyba nie sposób.
P: A te dwa miesiące w górach pozwoliły poznać się naszej trójce do cna. Choć ta nauka nie przychodzi łatwo i szybko. Tuż przed końcem trekkingu Diuna prawdopodobnie znowu nas uratowała, choć stało się w dość nieprzyjemnych okolicznościach. Na zejściu spod Bhagirathi Diuna pociągnęła gwałtownie Agi, która upadając na kamienie złamała sobie obojczyk. Paradoksalnie stało się to na turystycznym szlaku, w Parku Narodowym Gangotri, miejscu pielgrzymek do źródeł Gangesu. O tej porze dnia byliśmy jednak sami, nie mogliśmy wezwać pomocy (w dolinie Bhagirathi nie było zasięgu telefonii komórkowej). Poza tym w Garhwalu nie ma służb ratowniczych (ratuje wojsko i specjalne oddziały Indo-Tibetan Border Police). Musieliśmy szybko zejść w dół, dostać się do szpitala, podczas gdy planowaliśmy zostać jeszcze dwa tygodnie dłużej.
Agi: Pechowo przygniótł mnie ponad 20-kg plecak, który docisnął obojczyk do kamienia.
P: Dopiero po kilku dniach, kiedy byliśmy w bezpiecznym miejscu w Uttarkashi doszły do nas informacje o przedwczesnym monsunie, który gwałtownie uderzył w położone wyżej miejscowości, odcinając od świata ponad sto tysięcy ludzi (mieszkańców, pielgrzymów i turystów). Gdyby nie wypadek, właśnie bylibyśmy uwięzieni w dolinie, w której żywioł niszczy wszystko na swej drodze. Armia indyjska ewakuowała całe miejscowości helikopterami. Ponad sześć tysięcy osób zginęło przysypanych przez lawiny błotne i zalanych falami powodziowymi, do dzisiaj nie odnaleziono większości zwłok. Dokładnie w miejscu, w którym my mieliśmy kończyć trekking.
Diuna broni swojej watahy.
P: Nie wiemy czy tym razem był to zbieg okoliczności, czy rzeczywisty sygnał dany nam przez psa, ale fakt jest taki, że w trakcie całej wyprawy takich mniejszych i większych sygnałów było mnóstwo.
Scementowała Was ta wyprawa?
A: Na tyle, że w drugiej połowie roku ruszymy na kolejną wyprawę. Tym razem Mongolia. Dłużej i dalej. Plan zakłada wyjazd z Polski na rowerach z Diuną w specjalnej przyczepce, ale dużą część przebiegnie obok nas. 8000 kilometrów w jedną stronę. Na miejscu chcemy pójść na spacer z psem – do przejścia mamy ok. tysiąc kilometrów trekkingu po Ałtaju Mongolskim. To nasze cele sportowe, ale dla nas ważniejsza od celu jest sama droga. Oprócz tego chcemy zebrać pieniądze dla Fundacji Irma, której celem jest praca z psami w ratownictwie poszukiwawczym i katastrofowym (gruzowym). Dotrzemy do Mongolii po to, by pomóc IRMIE zorganizować i profesjonalnie wyszkolić grupę przewodników z psami do wykonywania działań ratowniczo-poszukiwawczych. Chcielibyśmy także pokazać ludziom, że można aktywnie spędzać czas z psem, dogtrekking do tego jest idealną dyscypliną. No i nie trzeba go zostawiać rodzinie, w psim hotelu, czy porzucić w lesie, żeby móc realizować swoje marzenia. Więcej o naszym projekcie można wyczytać na stronie www.mongolia2014.pl
Jak przygotowujecie się do takiej wyprawy?
P: Mamy specjalny plan treningowy, który zakłada sporo biegania, starty w zawodach dogtrekkingowych, dużo czasu w górach. To dla nas. Diunie specjalnego trekkingu nie trzeba – ona i tak jest o niebo mocniejsza od nas.
A: To my próbujemy dorównać do jej poziomu :)
Comments 1