Zimą, samotnie, bez wsparcia z zewnątrz, bez uzupełniania zapasów – można zaryzykować stwierdzenie, że był to trekking w najczystszym stylu. Po 52 dniach i 550 km Belg wyłonił się z tasmańskiej dziczy. Był poraniony, posiniaczony i 15 kilogramów chudszy. Zyskał jednak nowy rekord oraz wymowny przydomek.
Mad Belgian
Tak ochrzcili go znajomi oraz inni podróżnicy po jego ostatnim wyczynie. Pochodzący z Belgii Louis-Philippe Loncke jest specjalistą od długodystansowych trekkingów przez najbardziej nieprzystępne miejsca na Ziemi. Większość swoich wędrówek organizuje sam, a porusza się nie tylko bez wsparcia, ale często również bez uzupełniania zapasów.
Lista jego wypraw jest długa, a uwagę przyciąga wiele pozycji. Znajdziemy wśród nich:
- Trawers Fraser Island, Australia
- Trawers pustyni Simpsona, Australia
- Trawers Islandii
- Wyprawa eksploracyjna TitiKayak, Boliwia
- Trawers Death Valley z północy na południe, USA
- Trawers boliwijskich pustyni solnych
Loncke odwiedził też w 2012 r. Polskę. Można powiedzieć, że również zrobił trawers naszego kraju. Zaczynając od szczytu Rysów przeszedł najpierw Tatry, by później udać się w kierunku źródeł Wisły. Płynąc kajakiem po wodach naszej Królowej dotarł do Bałtyku gdzie zakończył podróż.
Wyraźnie widać jednak zamiłowanie Belga do australijskich pustkowi i dziczy. Oprócz wspomnianych wcześniej trekkingów Loncke odwiedził w 2007 roku Tasmanię, by po raz pierwszy pokonać trasę wiodącą przez środek olbrzymiej wyspy. Udało się – jednak było to lato.
Tasmańska przygoda zimą
Zimowe przejście liczącej 550 km trasy to już zupełnie inna przygoda. Belg powrócił do Tasmanii by pokonać drogę pomiędzy miejscowością Penguin, położoną na północnym wybrzeżu wyspy, a półwyspem South Cape – nie używając żadnych dróg, nocując wyłącznie w namiocie i nie uzupełniając po drodze zapasów. Gdy rozpoczynał wędrówkę, jego plecak ważył 60 kg, a prowiant pozwalał przeżyć 44 dni. Ostatecznie okazało się, że przejście całej trasy zajęło 52 dni. Pod koniec trekkingu z jedzeniem było naprawdę krucho. Jak wspomina Louis-Philippe:
Moją kolację stanowiła gorąca woda i tabletka aspiryny, bądź dwie. Na śniadanie pozwalałem sobie zjeść rację orzechów – 3o gramów, czasami mniej.
Jednym z największych wyzwań jakie przedstawiał trekking zimą, była mobilizacja:
Kiedy pada deszcz lub śnieg po prostu nie masz ochoty wychodzić z namiotu. A musisz, i to każdego dnia – to trwało tak długo… Dodatkowe trudności sprawiała waga plecaka – z jednej strony masz ochotę zrobić przerwę bo jest ciężko, z drugiej – nie możesz bo momentalnie robi się zimno. W ciągu dnia pozwalałem sobie tylko na kilka minut odpoczynku.
Z relacji Belga wynika, że wędrówka obfitowała w trudne momenty. Zimno, torowanie w śniegu do wysokości pasa i brak pożywienia pod koniec wyprawy to tylko część z nich. Przez nieuwagę, spowodowaną prawdopodobnie skrajnym zmęczeniem, Louis-Philippe pewnego wieczoru wypalił palnikiem dziurę w namiocie. Na szczęście pożar udało się szybko ugasić. Dużo gorzej mogła skończyć się za to inna przygoda. Podczas jednego ze spływów (na rzece River Derwent w pobliżu Lake St Clair) wędrowiec zdecydował się sforsować zwalony pień drzewa. Prawdopodobnie powodowany zniecierpliwieniem, nie chciał marnować czasu na obchodzenie przeszkody. W efekcie jego tratwa utkwiła pod wodą, a mu samemu cudem udało się wypłynąć na powierzchnię. Kolejne pół godziny zajęło odzyskiwanie tratwy.
Louis-Philippe Loncke wyruszył z Penguin 5 sierpnia, a do mety dotarł 24 września, czyli w okresie, w którym na południowej półkuli panuje jeszcze zima. Tym samym jest pierwszym człowiekiem w historii, który pokonał tę trasę zimą, bez wsparcia oraz uzupełniania zapasów.
Gdy w końcu wyłonił się z dziczy w pobliżu miasteczka Cockle Creek na południowym półwyspie, „Szalony Belg” był o 15 kg lżejszy, posiniaczony i poraniony. Przyznaje, że ucierpiało też jego zdrowie psychiczne. Niemniej trudy przeprawy nie przytłumiły jego podziwu dla piękna natury i tasmańskiej przyrody.
Michał Gurgul
źródło: www.abc.net.au