Środek lata, wieje jakby miało nam czapki z głów zerwać. Czapki – całe szczęście, że je wzięliśmy. Właściwie od pierwszego wyjazdu kilka lat temu w góry (latem) nigdzie się bez niej nie ruszam. I bez latarki. Nawet do Włoch we wrześniu. Mogłabym pamiętać jeszcze o rękawiczkach, ale niestety – ręce kostnieją z zimna. Kiedy mogę, trzymam je w kieszeniach, o zrobieniu zdjęć nie ma mowy. Ale idziemy. Jest ciężko, buty grzęzną to w piachu, to w błocie, nie wiemy, czy się wycofać, czy iść dalej, ale jesteśmy tak blisko celu…
Kto mógł przypuszczać, że w ten pierwszy od kilku miesięcy wolny dla nas dzień, będzie taka pogoda.
Właśnie. Pierwszy wolny dzień – kiedy nic innego nie trzeba robić i w końcu można gdzieś jechać. Ale dokąd? W góry, góry, góry – wiosną, latem, jesienią i zimą. Ile można? Daleko, długo, z ciężkim plecakiem – wcześniej jeździłam w nie niemal w każdy wolny weekend, i trochę już mam dość przemierzania pociągiem trasy – Leszno, Rawicz, Wrocław → Sudety, Leszno, Rawicz, Wrocław, Katowice → Beskidy. Czas więc na zmiany, ale jakie? Góry tylko na południu, południowym wschodzie, alternatywa to wschód, ale już go zwiedziłam, na północny wschód za daleko, a zatem… północ? Jechać nad morze?
Telefon, jeden, drugi, trzeci, jedziemy – pociągiem. W długi weekend sierpniowy. Na jeden dzień, nad morze – też pomysł.
Prognozy nie zapowiadały się dobrze. Właściwie od jakichś pięciu dni mieliśmy jesienne lato – niskie chmury, deszcz, temperatura +15. Ale następne wolne we wrześniu, zatem pakujemy plecaki, bierzemy kurtki, buty trekkingowe, termos, kanapki, sandały – też – a może jednak zrobi się ciepło? W pociągu trochę ludzi, choć jak na weekend, tzw. długi to bardzo mało. Nikt już nie wierzy w poprawę pogody. Oj biedni ci, co mieli w planach urlop nad morzem.
Wysiadamy w Gdańsku, jedziemy tramwajem do Brzeźna i ruszamy w trasę. Bardzo lubię tę plażę – dziś kompletne pustki, gdzieś siedzi schowanych kilkoro turystów. Woda jest tu niemal zawsze spokojna, choć dziś – nieco większe fale. W krótkim czasie dochodzimy do molo, krótka przerwa na zjedzenie śniadania… Do tej pory było jakoś cicho, dopiero tutaj dociera do nas świadomość, jaka będzie pogoda na dalszą drogę. Zakładamy czapki, dopinamy kurki – idziemy. Mylił się ten, kto myślał, że nad Bałtykiem jest płasko i nic ciekawego robić się nie da. Przed nami – piękna, pofalowana ziemia, i majaczący w oddali, ten jeden klif, od którym myślałam od dawna. Mam jakiś sentyment do urwanej ziemi, do tego, że nagle to, co było dotąd pod nogami, tak szybko się kończy, a w dole – morze. Planowałam wyjazdy do Irlandii, na Maltę, by podziwiać to, co tak lubię. Cudze chwalicie, swego nie znacie – po prostu.
Na wysokości Sopotu trochę większy ruch. Ludzie walczą z wiatrem, idą „na spacer”, choć jest to raczej droga przez mękę. Ratownik siedzi opatulony w co tylko może, czarna flaga. Niech wyjdzie słońce.
Naprawdę nie pamiętam, bym kiedyś tak zmarzła w górach. Nogi nas bolą od marszu, po suchym piachu idzie się ciężko, do tego wolno, w mokrym – piach przylepia się do podeszew, co jakiś czas trzeba uciekać przed wodą, jest jeszcze gorzej. Narzekamy, nie wiemy co zrobić, a to dopiero ósmy kilometr… Chwila przerwy obok prawie pustego molo, gorąca herbata, trochę śmiechu z „wakacji nad morzem”, klif tak niedaleko, poprawa nastrojów. Teraz zupełnie bez ludzi, na lewo las, urwiska, na prawo morze, dochodzimy do Gdyni Orłowa. Przystanek na molo, spoglądamy na klif. Już dwa razy miałam być tutaj, za każdym razem za mało czasu, klif zostawał na później, wyciągam aparat. Im bliżej klifu, tym więcej kamieni, zupełnie zmienia się krajobraz, nieco księżycowy. Kamienie w morzu, kamienie na plaży, jakby ktoś je tak rozrzucił przypadkiem… Jest pięknie, przed nami pionowa ściana, pod klifem – wąskie przejście. Wiatr jakby zelżał na chwilę, możemy odpocząć. Wchodzimy na górę, kawałek podejścia bukowym lasem, a potem brzegiem klifu – podobno niektórzy jeżdżą tu rowerem – nie wiem, jak mogą:) Widoki z klifu przepiękne – dopiero teraz widać, jak mali są ludzie, patrzymy na drogę, którą przeszliśmy. Spędzamy tu chwilę, spoglądamy na spokojniejsze już morze, na mewy… Nie chce się schodzić, ale czas goni, jeszcze kawałek do przejścia do Gdyni. Za Kępą Redłowską po raz pierwszy doceniamy asfalt – dobrodziejstwo ludzkości, betonową promenadą dochodzimy do miasta. Siadamy na plaży, i choć jesteśmy zmarznięci, zmęczeni, jest nam naprawdę ciężko opuścić to miejsce. Odczarowujemy je, a może bardziej siebie z wrażenia, że „bardziej wolę góry, niż morze”. Prawie 20 kilometrów za nami, swoisty trekking, ale czas jechać do domu, choć na pewno wrócimy, może z lepszą pogodą i z większym zapasem czasu – nad morze.
Morze, morze, morze. Wcale nie takie płaskie i nudne. Nie do leżenia na plaży.
Lepiej późno je pokochać, niż wcale.
:)
Mariam